Jakiś czas temu natrafiłam w sieci na historię pewnej artystki. Dziewczyny pięknej i zdolnej, a przy tym „łamaczki serc”. Zaprzyjaźniła się ona z pewną parą. Tak bardzo zazdrościła im tego, co mają (czytaj: rodziny, miłości, bliskości wsparcia itd.), że ten związek zniszczyła, a przy okazji rozstała się ze swoim partnerem. Poniżej tej opowieści pojawiło się pełno komentarzy typu: „Jaka nieszczęśliwa dziewczyna”. Potrzeba nieustannej atencji, pogoń za tym czego nie miała i ciągłe niezadowolenie sprawiły, że nie była w stanie cieszyć się tym, co już ma. Podobną postać wykreowała Finola Austin w powieści „Kochanka pana Brontë” opisując jeden ze słynniejszych romansów z „angielskiego podwórka”.
Lydia Robinson – piękna, bogata, smutna. Wspaniały przykład tego, jak puste potrafi być życie. Thorp Green Hall, w której mieszkają Robinsonowie, to imponująca posiadłość, ale jej pani snuje się między murami odtrącona, znudzona, zazdrosna. Lydia to nie jest postać do lubienia. Od razu widać, że mamy do czynienia z próżną egoistką bez pasji, a raczej jej pasją jest słuchanie komplementów na swój temat. Natomiast zastanówmy się, czy ówczesnej kobiecie taką pasję mieć wypada (akcja ma miejsce w połowie XIX wieku). Ba, jedna z jej córek kocha konie, co nie jest dla matki powodem do dumy. Zajęciem damy jest prowadzenie domu, a precyzyjniej mówiąc zarządzenie nim. Ma o niego dbać oraz być jego wizytówką, co oznacza, że sama musi się pięknie i godnie prezentować. W tym wszystkim nie ma miejsca na rozwijanie siebie, co z czasem jest bardzo dołujące. Uroda przemija, a przynajmniej traci młodzieńczą świeżość, fascynacja, zalotność z początków małżeństwa gaśnie, w wręcz jest niestosowna, dzieci stają się coraz bardziej samodzielne i ich relacje z rodzicami rozluźniają się. Pani Robinson pozostaje sama ze sobą rozglądając się za jakaś iskrą, która rozpali jej dogasający temperament. I wtedy pojawia się on, Branwell Brontë, niestabilny poeta, żyjący w cieniu swoich wybitnych sióstr. Można się zastanawiać czy jest po prostu nieszczęśliwy czy lekkomyślny. A może wrażliwość i niedocenienie gna go ku destrukcji?
Finola Austin pisząc powieść „Kochanka pana Brontë” zainspirowała się prawdziwą historia i, w ramach fikcji literackiej, podjęła się zrekonstruowania postaci Pani Robinson. Oddała jej głos, dzięki czemu pokazała „kulisy” bycia angielską damą. Zdjęła fasady sztucznych dialogów i uśmiechów, a zostawiła, nieskutecznie tłumione, buduarowe rozgoryczenie. Pustka jaka przepełnia Lydię Robinson jest przerażająca. To jak gloryfikuje to co straciła, to jak zazdrości (uderzyło mnie, że do końca książki wypomina sobie, że nie była tak mądra jak Charlotte Brontë, a jest to przepełnione specyficzna pogardą do słynnej pisarki). Otocznie musi mocno się trzymać, aby pani domu nie wciągnęła go do „czarnej dziury” w jakiej żyje, a Branwell Brontë nie oparł się temu przyciąganiu, a może sam szukał jakiegokolwiek docenienia.
Te dwie postacie krążą wokół siebie w bardzo zgrabnie napisanej powieści. Finola Austin jasno i bez przesadnej dramy kreśli ich stany ducha wplecione w tło, czyli epokę, role społeczne, oczekiwania. Udało jej się wyjść poza ramy powieści obyczajowo-miłosnej, a to dzięki śmiałym wyrazistym bohaterom, których oddarła z masek, jakie przywdziewają na co dzień.