Widzieliście kiedyś film „Efekt motyla”? Jest chłopak i jest dziewczyna. Jest wielka, wszechogarniająca miłość. Są wyznania i przysięgi, że już na zawsze razem, że nigdy osobno. Jest wycieczka. Jest wypadek. Jest strata najbliższej osoby. Jest ogromna rozpacz i obsesyjne pragnienie cofnięcia wskazówek zegara, tak, by odmienić okropną przeszłość. Podejmowane są przeróżne decyzje, które pociągają za sobą zmiany, ale nie takie, jakich chciano. Po obejrzeniu filmu człowiek wie jedno – przeszłości zmienić się nie da. Nieważne jak mocno się chce, nieważne jak wielkie ma się moce. Każda zmiana pociąga za sobą szereg konsekwencji, które w efekcie oddalają zamiast przybliżać do upragnionego celu.
„Zła miłość” Aleksandra Sowy to według mnie, właśnie taka współczesna książkowa wersja „Efektu motyla”. Może nie dosłownie, może z nieco innym przesłaniem, ale z bardzo podobnym motywem przewodnim.
W noweli tej poznajemy sześcioletnią Anię, która przeżyła niezwykłą przygodę. Przygodę w trakcie snu. Poznała w nim chłopca, którego demoniczne wręcz zdolności umożliwiły im podróż w czasie i przestrzeni. I tak oto rozpoczęła się ich wspólna wędrówka po obrazach fotografa snów. Cel był jeden – Ania musiała sobie przypomnieć. Przypomnieć coś bardzo ważnego. Najważniejszego. Ale przypomnieć musiała sobie sama.
Obrazy przedstawione przez autora, budzą w człowieku swego rodzaju konsternacje. Nic nie jest do końca zrozumiałe. Nic do końca nie jest logiczne. Ania i chłopiec spotykają wielu bardzo podobnych do siebie ludzi, na różnych etapach dorosłego życia. Akcja ciągle się zmienia, brak w niej chronologii, ale to ma swój, głębiej ukryty, sens. Chłopiec zaczyna chorować, wygląda coraz gorzej, a Ania nie rozumie dlaczego.
Przyznam szczerze, że miałam problem z nadążeniem za fabułą. Przez większą część opowiadania przez głowę przelatywała mi myśl „O co tu chodzi?”. Diabeł jednak zawsze tkwi w szczegółach, a morał odkrywamy (zarówno w sobie jak i na stronicach książki), dopiero pod sam koniec. Tak jest i w przypadku „Złej miłości”. Finiszując, rozjaśnia nam się umysł i wszystkie niezrozumiałe dotąd szczegóły, niczym rozsypane elementy układanki, zaczynają tworzyć jedną spójną całość.
Nie będę ukrywała, że były rzeczy, które drażniły mnie w tej opowieści. Przez większość czasu, akcja jest niezrozumiała i nie ma większego sensu. Czytelnik gubi się w natłoku zdarzeń i nie wie, gdzie się w danej chwili znajduje. Miejscami słownictwo, zdolności i tok myślenia malutkiej Ani, przekraczają wszelkie granice i ma się ochotę krzyczeć: „Przecież to dziecko, narrator, ma tylko sześć lat!”. Nie ma jednak skutku bez przyczyny. Kończąc książkę już wiemy, czemu była napisana tak, a nie inaczej, czemu wydarzenia przedstawiano w taki, a nie inny sposób. Nagle wszystko staje się logiczne. I choć uważam, że książka jest totalnie zakręcona, to jednak z czystym sumieniem mogę ją polecić. Polecam ją tym, którzy lubią się w lekturze tak zagubić, by odnaleźć się dopiero na samym końcu. Polecam tym, którzy lubią książki z morałem. Polecam w końcu tym, którzy w wirze codzienności znajdą chwilę wytchnienia i będą chcieli się zatracić w czymś zupełnie nie z tej ziemi.