Wdrążenie się w historię stworzoną przez panią Agatę Wilk zajęło mi wiele czasu. Wprowadzenie do tego fantastycznego, zszytego magicznymi nićmi świata, zwanego Enu Monde, kojarzyło się tylko z jednym: z niewyobrażalnym chaosem. Ciężko było zasmakować go na całego, kiedy na każdym kroku atakowały przeróżne bodźce, a niewiedza dawała w kość. Niczym Charlene czułam się zagubiona. Wytrącona z rytmu. Nie wiedziałam, co tak właściwie się tam wyprawia. Nic nie wskazywało na to, że dowiem się czegoś więcej w spokoju...
PRZEPRASZAM, CZY MOŻECIE ODSTAWIĆ MNIE Z POWROTEM?
Nawet kiedy bohaterka zaczynała się powoli odnajdywać, ja jeszcze odczuwałam niepewność. Dopiero z akceptacją chaotycznej formy, bezustannych zwrotów akcji popychających fabułę do przodu, zaczęłam odkrywać piękno „Wędrówki”. Żeby było ciekawiej, nareszcie dostrzegłam, że książka jest przesycona pewną dozą humoru. Nie zawsze sprawiała, iż śmiałam się do utraty tchu, jednakże wywoływała szczery uśmiech na twarzy. Owocowało to tym, że obdarzałam coraz większą sympatią bohaterów. Liczne uszczypliwości czy przekomarzanki stały się chlebem powszednim, wypierającym świadomość, iż otaczający ich świat wcale nie jest aż taki piękny…
Dostrzegłam tutaj użycie dość spopularyzowanych w tym gatunku schematów (osierocenie, wrzucenie do obcego świata, posiadanie istotnej roli w nowym społeczeństwie…), puszących się niczym celebryci na ściankach. Na całe szczęście autorka zadbała o to, aby tchnąć w nie nowe życie, bo inaczej kiepsko bym to widziała. Obdarowała je nowymi szatami, nadała nowe kształty, co sprawiło, iż ten wyimaginowany świat zyskał nowe barwy. A wraz z tym miałam szansę odkrywać jego nowe zakamarki. Poznawać opowieści z nim związane. Widzieć na własne oczy, że… Enu Monde wcale nie było tak krystaliczne, jak mogło się wszystkim wydawać. Wszelkie jasności przeplatały się z mrokiem . Kontrast między nimi był na tyle wyraźny, że aż zapierało dech. Również dołączyły do tego pewne sekrety, gdzie ujrzenie przez nie światła dziennego nie zawsze wróżyło coś dobrego. Charlene miała twardy orzech do zgryzienia, kiedy musiała oswoić się z tym wszystkim czy rozwikłać pewne sprawy niedające jej spokoju. Dowodziło to jednak temu, iż choć byśmy tego chcieli, nie zawsze umiemy kontrolować sytuację. Możemy udawać, że wszystko jest w jak najlepszym porządku, gdy tak naprawdę sprawy wymykają nam się spod kontroli. Dlatego trzeba spróbować podjąć walkę od zupełnie innej strony. Jeżeli się tego nie podejmiemy, wszystko to, co do tej pory się osiągnęło, może legnąć w gruzach.
Żeby nie było za pięknie, wspomnę o drobnych potknięciach. Jak już wspominałam, Charlene w Enu Monde pełni rolę ważnej osobistości, której miejsce jest przy samym Wielkim Królu. A sami wiecie jak to z pałacami bywa – pilnie strzeżone przez wykwalifikowane służby, gdzie nikt nie zdoła (a raczej nie powinien) je przechytrzyć. Czyżby? No popatrzcie, a taka niepozorna Charlene zdołała im czmychnąć sprzed nosów, aby dołączyć do Axela, jedynej osoby, której tam ufała. Więcej? Nastolatka została odnaleziona i przywieziona z powrotem do pałacu, gdzie odizolowano ją od pozostałych. Wielki Król zlitował się nad nią i zaprosił dziewczę na rozmowę. Podczas niej dostała ultimatum: pozwolą jej wrócić między ludzi, jeśli przyrzeknie, że ponownie nie ucieknie i każda chęć wyjścia poza mury królestwa zostanie zgłoszona. Charlene na to przystanęła, a władca co na to? Z miejsca jej uwierzył! Nastolatce, która już raz ich oszukała! Nie wiedziałam, czy się śmiać, czy płakać. Oprócz tego pojawiło się parę wątków, które – jak dla mnie – gdyby nie istniały, to książka stałaby się lżejsza, a zarazem bardziej wciągająca. Rozumiem chęć jak najlepszego przedstawienia świata, ale nie warto podążać tą drogą. A tak tylko przewracałam oczyma i wzdychałam z rezygnacją, dzielnie przemierzając przez nic niewnoszące akapity tekstu.
TO JESZCZE RAZ: JA SIĘ UPRĘ, TUPNĘ NÓŻKĄ, A TY ZATAŃCZYSZ TAK, JAK CI ZAGRAM, DOBRZE? CO, ZNOWU SIĘ SPRZECIWIASZ?
Mam niemały problem z oceną Charlene. Z jednej strony wielokrotnie miałam ochotę wziąć ją za kłaki, przerzucić przez kolano i sprać pasem tyłek tej upartej, pyskatej dziewuchy. Z drugiej natomiast od razu chciałabym wziąć ją w ramiona i przejąć na siebie cały jej ból. Nie da się ukryć, że los postawił ją w ciężkiej sytuacji. Nie dość, że przez większość czasu była szykanowana w szkole, traktowano ją jak intruza, co zaowocowało tym, że nigdy nie miała choć jednego przyjaciela, to jeszcze jak gdyby nic wyrwano ją ze znanego i wciągnięto do świata, który przerażał ją i fascynował równocześnie. I gdyby nie Axel, to zapewne popadłaby w obłęd. Przyjaźnie nastawiony demon zaopiekował się dziewczyną, pomagając zaakceptować aktualną sytuację. A było nad czym pracować, gdyż Edu Monde za każdym razem próbowało pokazać swoją prawdziwą twarz, kiedy co rusz walczyli o przetrwanie w dziczy. Ich wzajemna sympatia najczęściej objawiała się uszczypliwościami, co można powiązać ze słynnym stwierdzeniem „kto się czubi, ten się lubi”… Charlene, pomimo ciężkiego charakterku, co rusz zjednywała sobie ludzi oraz istoty magiczne, nie tylko ze względu na swój nowy status. Także w ekspresowym tempie zdobywała nowe umiejętności. To działo się za szybko… o wiele za szybko! Zgoda, niejednokrotnie podwijała jej się noga, ale nikt raczej nie zaprzeczy, iż często wychodziła cało z opresji. Na dodatek była dość ufna względem obcych. Zdarzało się, że miewała wątpliwości, ale i tak ryzykowała, podróżując z zupełnie obcymi sobie ludźmi. To nie było mądre z jej strony... Tak samo nie zawsze podobała mi się kreacja Axela. Jak dla mnie ten demon był niczym słynny rozcieńczony kisielek, który od czasu do czasu poprawiano, by dobrze smakował, by za chwilę znowu dolewać wody, psując cały efekt. Tak, autorka pokazała, że nawet takie stwory mogą mieć uczucia i są skłonne je ukazywać, ale i tak brakowało mi niekiedy mroczniejszych akcentów podkreślających jego przynależność do tej brutalnej rasy. Już mocniej przemawiała do mnie Henrieta, zafiksowana na punkcie Axela dziewczyna. Choć doprowadzała mnie do szewskiej pasji, to jednak ona wydawała mi się najbardziej autentyczna, bo nawet Wielki Król niczym takim się nie wyróżniał. A szkoda, bo tkwił w nim ogromny potencjał.
Minimalizm słowny. Właśnie tak mogę określić styl pisania pani Agaty Wilk. Autorka niekiedy nadużywa zdań prostych, co także było tym czynnikiem uniemożliwiającym wciągnięcie się w tę książkę. Chociaż z czasem przyzwyczaiłam się do tego, to i tak zdarzało mi się na to nieco wyklinać. „Otwieram oczy. Macam dłonią materac. Jest zimny. Podnoszę się z łóżka...” – to nie jest autentyczny cytat, ale przykład, jak to poniekąd wyglądało. Gdyby nie to (i parę innych rzeczy), byłoby bardzo dobrze, bo pani Wilk postarała się przy kreacji tego świata. W książce można nawet odnaleźć ilustracje odzwierciedlające dane miejsca, co jest przyjemnym dodatkiem. Również pogubieni czytelnicy mogą wspomóc się słowniczkiem, gdzie – choć nie wszystko doczekało się wyjaśnienia – co nieco rozjaśnia umysł. Aż żałuję, że nie ma żadnej mapy tego królestwa, bo już w ogóle poczułabym się tak, jakbym otrzymała drugą porcję ulubionych lodów!
Podsumowując. „Bitwa o nonsens” nie każdemu przypadnie do gustu. Jeżeli ktoś nie lubi chaotycznych wstępów, gdzie prawdziwa akcja rozpoczyna się dość daleko od pierwszego zdania otwierającego historię, zapewne odłoży tę książkę zaraz po kilkudziesięciu stronach. Jeśli jednak ktoś uzbroi się w cierpliwość i da szansę twórczości pani Agaty Wilk, może (choć nie musi – warto zaznaczyć) poczuć się tak, jakby otrzymał nagrodę za swoje wysiłki. Uważam jednak, że cena tej powieści jest wygórowana. Wiem, że to ponad sześćset stron akcji, lecz nie każdy da radę wydać na nią sześćdziesiąt złotych! Książka jest dobra, ale nie na tyle, by zapłacić za nią taką kwotę. W tym przypadku ktoś ładnie zaszalał...