Znacie ten stan, kiedy książka wykończy was tak niemiłosiernie, że samo wzięcie jej do ręki i kontynuacja czytania wydaje się katuszą gorszą od czegokolwiek, co do tej pory uważaliście za udrękę? Jeśli tak, to miło mi, choć w tym wypadku „miło” nie jest dobrym określeniem, „powitać was w klubie”. W życiu przeczytałam naprawdę wiele złych książek, o wiele za dużo, dlatego ten stan, który opisałam powyżej nie jest mi obcy, jednak „Na linii świata” Manueli Gretkowskiej wypompowało ze mnie energię, niczym bezwzględny literacki wampir.
Sama chciałam przeczytać tę książkę. Zaczęłam tego żałować już na początku, gdy przeczytałam pierwsze zdanie, jakie padło w tej książce: „Jedną z najpiękniejszych części świata jest penis – zaznaczyła kolejne miasto na mapie, obrysowując je różowym flamastrem w kształt chujka.” Ja nie żartuję, ta książka naprawdę się tak zaczyna. Dlatego proszę was, nie dajcie się zwieść ładnemu opisowi na tyle bardzo ładnej okładki, bo ta bardzo ładna książka to „zło”.
Nigdy wcześniej nie miałam do czynienia z twórczością autorki. Zapewne inni powiedzą, że o wstyd, nie znać Gretkowskiej. Ja z kolei myślę, że to całe szczęście.
Powieść traktuje o losach Nataszy, studentki psychologii, która jak każda zwykła młódka chce sobie dorobić. Co więc robi nasza słodka, niewinna Nataszka? Roznosi ulotki? Pracuje w kawiarni? Ależ nie! Jak każda zwykła kobieta, dorabia sobie na seksczacie, oczywiście! Pod pseudonimem Oli poznaje Amerykanina Toma, który zdaje się potrzebować jedynie jej bliskości, a nie patrzenia na jej idealne ciało. Pewnego dnia, Bóg raczy wiedzieć dlaczego, Tom postanawia dać pracę dziewczynie z Polski i zaprasza ją do swojego domu. Natasza ma być nianią dla jego autystycznego syna, Ethana. Bo przecież każdy zdroworozsądkowy rodzic, któremu leży na sercu dobro dziecka, do opieki nad nim zatrudni panią, która zaspokaja fantazje mężczyzn przed szklanym ekranem komputera. Ach, przepraszam! Natasza, ta niewinna i dobra dziewczyna, wykonuje tylko eksperyment społeczny, jak sama wszystkim tłumaczy. Kiedy zjawia się w domu Toma, poznaje jego sąsiadów, ekscentrycznych Enza i Simone, Petera, który wykonuje drobne prace w domostwie, oraz nieco później zwariowaną matkę chłopca, Umę, którą zdaje się do końca pochłonęła buddyjska filozofia życia.
Dowiadujemy się, że Tom, jako geniusz w czystej postaci, wynalazł wzór na ekstra komputer nowej generacji, czyli kwantowy. Co może dziwić o tyle, że taki komputer powstał już kilka lat wcześniej. Nie zawracajmy sobie jednak głowy szczegółami, bo odtąd akcja książki nabiera takiego tempa, że biedny skołowany czytelnik nie ma pojęcia, co się dzieje. Okazuje się, że technologia, jaką odkrył Tom jest tak niebezpieczna dla ludzkości, jak tylko może być sztuczna inteligencja. Jednym słowem apokalipsa.
Pisarze science-fiction przy Gretkowskiej wysiadają. Odkryła ona nowy gatunek literacki - pseudo filozoficzny science-fiction z seksem w tle, a w zasadzie w roli głównej. Obawiam się jednak, że nie ma co ściągać czapek z głów, bo linia pomiędzy filozoficznym bólem istnienia a jego groteską bywa bardzo cienka, a autorka przekroczyła ją kilkakrotnie w swojej najnowszej powieści. Jeśli dodać do tego wplątane w fabułę osobiste poglądy autorki na politykę, religię i życie jako takie, jest miszmasz nie do opanowania, pożerający mózg czytelnika, niczym zachłanne kwanty w jej książce.