Nie pamiętam już, kto wypowiedział słowa, że można funkcjonować bez wielu rzeczy, ale nie można żyć bez marzeń. Z tą teorią wydaje się zgadzać autor książki pt. „BIKEowa podróż z Sydney do Szczecina cz. I” – Daniel Kocuj, który w liście do przyjaciela wspomina „Zawsze byłem zdania, że lepiej nie posiadać niczego, ale mieć marzenia, niż posiadać wszystko i o niczym nie śnić (…)” Dotknięty „cyklozą” (obecnie przypadłość uznawana za nieuleczalną, choć z poczynionych obserwacji wynika, że w określonych przypadkach można doprowadzić do załagodzenia objawów😊) pędzi na swym dwukołowym herosie szos i bezdroży zwanym Hefajstosem z australijskiego Sydney do Szczecina. Poszczególne etapy prowadzą dalej przez Indonezję, Malezję, Tajlandię, Birmę i Indie, gdzie ma miejsce półmetek podróży. Autor to tzw. „korpomensz”, który po odcięciu się od biznesowych korzeni i osiągnięciu określonego pułapu finansowego postanawia przejść do fazy realizacji marzeń, czyli uskutecznić długodystansową wycieczkę rowerową przez świat. Pierwotny plan uwzględniał wprawdzie jeszcze towarzyszkę podróży, prędko jednak okazało się, że dziewczyna, niewprowadzona w szczegóły wizji, odmówiła udziału w zabawie, której zasad z nią uprzednio nie uzgodniono. Jak to mówią, baba z wozu, koniom lżej. A napalonego wariata przecież nikt nie zatrzyma.
Literatura faktu zwykle jest ciekawym kąskiem poznawczym i chętnie po nią sięgam. Dzięki niej odwiedziłam kilka rejonów, których pewnie nigdy nie dane mi będzie zobaczyć lub ponownie wpadałam do miejsc, które wcześniej sama miałam okazję widzieć. Książka Kocuja skusiła mnie dwoma wabikami: po pierwsze, iż jest to wyprawa przez tę część świata, której jeszcze sama nie spenetrowałam, a po drugie, iż jest to eskapada rowerowa. Zaraz po wzięciu książki do ręki zwraca uwagę dość przyjemna oprawa graficzna. Okładka jak ja to nazywam kiziajno-miziajna, czyli w języku profesjonalistów aksamitny soft touch. Dodatkowo na początku mapa podróży. W środku całkiem sporo tekstu (co lllubię) i niemało zdjęć, co w przypadku tego typu publikacji jest istotnym atutem. Zasiadłam więc do lektury. Pierwsze pozytywne wrażenia estetyczne szybko zostały zweryfikowane. Bo mapka wprawdzie jest, ale nie zaznaczono na niej większości miejsc, przez które mknie autor. Radź więc sobie sam czytelniku. Z kolei zdjęcia nie są opatrzone podpisem, ale na usprawiedliwienie dodam, że w większości przypadków da się z tekstu wywnioskować ich przynależność. W książce zamieszczono również kilka zdjęć z komercyjnego Shutterstocka. No, nie… Proszę Państwa, albo mówimy o relacji z podróży i zamieszczamy z niej autentyczne zdjęcia, albo podrasowujemy ją fotkami w stylu pop. Ale tu też na usprawiedliwienie muszę dodać, że takich strzałów jest niewiele.
Blurb zachwala „Wyprawa życia. Z rozpalonego słońcem Sydney do rodzinnego Szczecina – na rowerze. Po drodze czekają bezkresne pustkowia, spowite cieniem dżungle, krwiożercza fauna, górskie łańcuchy, ciche, senne wioski i gwarne, tętniące życiem miasta. (…) Opowieść, jakiej jeszcze nie było!” I to rzeczywiście tam wszystko jest, a może nawet trochę więcej, ale… ale mnie to jakoś generalnie nie porwało. Bo odniosłam wrażenie, że zebrane przeżycia i perypetie przedstawiono w dość powierzchowny sposób, jakby autor zaledwie się po nich prześlizgał albo nie chciał lub nie potrafił podzielić nimi z czytelnikiem. Gdy już, już zdawałoby się, że nastąpią szczegóły czegoś ciekawego, podróżnik zamykał je zaledwie w kilku zdaniach. Chwilami miałam też odczucie, że ze znanych mi materiałów popularnonaukowych dowiedziałam się więcej niż z książki Kocuja. (Czyż swego czasu nie przestrzegano, by nie oglądać telewizji, bo zrobi z głowy glizdy? Glizdy glizdami, ale przy umiejętnym odsiewaniu ziarna od plew i telewizja może przynieść owoce.) A gdy jeszcze autor podarował mi przypisy z Wikipedii, to byłam bliska uznania tego za czytelniczy policzek, bo po Wikipedię mogę sobie sięgnąć sama, gdy tylko będę chciała. Gdy z kolei ktoś zapowiada relację z „wyprawy życia”, to spodziewam się co najmniej czegoś, co przykuje moją uwagę na tyle skutecznie, że będę niecierpliwie wyczekiwała, co też nastąpi dalej (i raczej nie mam tu na myśli powtarzających się opisów podjazdów i zjazdów). Być może wpływ na mój odbiór przygód autora ma sposób relacji. Trochę reportaż, trochę dziennik, napisany wprawdzie przystępnym i potocznym językiem (z wulgaryzmami), a jednak na tyle monotonnym, że całość wydaje się dość jednostajna. Za atrakcyjny uznaję zabieg wprowadzenia listów autora i jego przyjaciela – Zandera, cóż kiedy nawet tu chłopaki mówią w tym samym stylu.
Jednak książka Kocuja nie jest całkowicie pozbawiona zalet. Wszędzie tam, gdzie autor zdecydował się bliżej zrelacjonować zdarzenie, np. pracę na farmie arbuzów w Australii, przygodę z szerszeniami w Tajlandii lub wrażenia ze spotkania z trzecią płcią tamże, od razu rysuje się pobudzający uwagę dreszczyk autentyczności i tym samym wyłania się obraz prawdziwy, którego w takiej formie nie pokaże żaden materiał telewizyjny. Podobnie dzieje się, gdy na kartach pojawiają się towarzysze podróży, np. tajemniczy Nick – mistrz sztuki przetrwania w buszu lub lokalni mieszkańcy goszczący niecodziennego przybysza. To oni przydają książce pazura różnorodności, bo to oni otwierają drzwi do swojego świata z jego zwyczajami i domowymi zakamarkami. Wówczas od razu wyostrzały się moje zmysły, chciwie racząc się niepowtarzalnymi historiami.
*) cytat z książki Daniela Kocuja „BIKEowa podróż z Sydney do Szczecina cz. I” z wydawnictwa Annapurna