Wstyd się przyznać ale zeżarłem pół blachy bezy (znaczy blacha jest nienaruszona, znikła tylko połowa bezy na niej upieczona). Ja wiem, że to lekka (pocieszam się, wiem) przesada, ale nie mogłem się powstrzymać, no łasuch ze mnie przeokrutny. Przesłodziłem się i teraz mam w paszczęce taki absmak, że uch. Nic nie pomaga, nawet ogórek kiszony. (Jakby ktoś miał sposób na taki absmak spożywczy, poza oczywiście rewelacyjną radą coby się tak nie obżerać, to ja chętnie bym poznał).
Podobny absmak tylko psychiczny, miałem po przeczytaniu tej książki. Bynajmniej nie z powodu słodyczy. Powodem były wstawki, które w pierwszej części były tylko trochę idiotyczne, rwące klimat, czasami wręcz śmieszne i zupełnie niepasujące do ciężkiego kryminału. To tym razem autor tymi wstawkami przekroczył granice dobrego smaku, mojego dobrego smaku (komuś się to może spodobać, ale ja nie chciałbym poznać tych osób). Zupełnie też nie mogę zrozumieć po co autor to zrobił, bo pisze całkiem niezłe, klimatyczne opowieści policyjne. Te wstawki nie tylko, że niszczą ten klimat, to jeszcze w tym przypadku spowodowały, że nie mam najmniejszej ochoty zapoznawać się z kolejnymi dziełami pana Monsa. Żerowanie na psychice uważam za bardzo niskie, za chęć wywołania taniej sensacji, nie oglądając się na szkody i krzywdy jakie to może wyrządzić. Po przeczytaniu pierwszej wstawki, nie mogłem uwierzyć, że ktoś coś takiego mógł napisać, potem, że to zostało wydane, a jeszcze później, że nie ciepłem książką (może to wynikać z mojego szacunku dla książek, ale ...) i nie zacząłem robić czegoś bardziej konstruktywnego. Przeczytałem, ale są to dwie książki w jednej, druga i ostatnia tego autora, jaką przeczytałem.
Co dostajemy poza tą abominacją? Jest to znowu klimatyczna opowieść policyjna o seryjnym mordercy. Nerwowa narracja, która i tym razem nie pozwala się skupić i powoduje takie wewnętrzne rozedrganie czytelnika, prowadzi przez meandry śledztwa. Śledztwa, które właściwie nie ma żadnych tropów, jest prowadzone prawie po omacku. Do tego jeszcze jest okres urlopowy, braki kadrowe i tym razem potworny upał (o ile mróz i zimę autor opisał świetnie, to lato mu trochę nie wyszło, zapomniał o zapachach). Jest też dramat głównej bohaterki. Finałowy pościg, czego nie było w pierwszej części, też całkiem nieźle oddany, połykałem wręcz strony. I w samym finale znowu zonk, nic, może poza czołgiem ale raczej też nie, nie powstrzymałoby, choć na sekundę, matki (tym bardziej policjantki) stojącej przed drzwiami, za którymi mordowane jest jej dziecko. Weszłaby i wystrzelałaby wszystko, nie bacząc na konsekwencje, nad nimi zastanowiłaby się, kiedy iglica stuknęłaby o pustą komorę nabojową w pistolecie.
I tym bardziej niezrozumiały jest dla mnie ten trupi wątek. Jakby autor źle pisał, to potrzeba wywołania taniej sensacji i kontrowersji wokół książki, byłby łatwiejsza do pojęcia. A tak, pojąć nie mogę po co on to zrobił i raczej już pewnie się nie dowiem.
Tym razem jedna ocena 5/10, dałbym mniej, ale sumienie mi nie pozwala, bo sam kryminał jest niezły, bardzo realistyczny.