"Żyjąca góra" swoją premierę miała na początku lutego tego roku i przyznam się bez bicia, że przeczytałam ją już jakiś czas temu, ale zastój w pisaniu nastał i zwyczajnie ciężko było usiąść i opowiedzieć o którejkolwiek z ostatnio przeczytanych książek. Ale udało się to przerwać i na początek właśnie o przepięknie wydanej, w twardej oprawie, z obwolutą, opowieści, którą upchnięto w niecałych dwustu stronach! To dla mnie raczej wada, ale jak tylko zobaczyłam, że będą tam góry... cóż, stwierdziłam, że to must read!
Więc o czym opowiada Nan Shephed? A no, właśnie o górach, szkockich w dodatku, które dla mnie do tej pory były absolutnie tajemnicze, a wręcz nawet zbytnio się nimi nie interesowałam. I tutaj, czego się spodziewałam, mamy przepiękną opowieść o tym, co w tych skałach znaleźć można. Od tego, co każdy na szlaku spotkać może, po zupełnie inne spojrzenie na naturę. Góry uczą pory i idealnie autorka w swojej książce to pokazała będąc niczym przewodniczka po nich. To całe sto osiemdziesiąt cztery strony kroczenia za autorką krok w krok po ścieżkach, które sama pokochała.
Każdy, kto tęskni za górami, za chodzeniem po szlakach, podziwianiem piękna i tak naprawdę również grozy tych potężnych skalnych monumentów, tę opowieść pokocha. Jest wspaniała, wręcz momentami wzruszająca, a jakie było moje zdziwienie gdy znalazłam informację o tym, że ta opowieść musiała przeleżeć trzydzieści lat zanim została ukazana światu! Tym bardziej t...