Nie da się wykluczyć, że gdyby Marcel Proust żył w Rosji schyłku XIX wieku, pisałby jak Bunin. Taka bowiem literaturę piszą bowiem synowie starzejących się rodziców i starych rodów – panicze dorastający w zapadających się w ziemię dworkach ocienionych rozrośniętymi drzewami, których nie ma komu przyciąć. Po czym, po kataklizmach I wojny światowej i rewolucji, epoce jazzu i kobiecych pantalonów, wspominają na jałowej ziemi wygnania kosmiczny ład tęczującego ogrodu dzieciństwa. Dałoby się wywieść powinowactwa literackie „Życia Arseniewa” z „Doliny Issy”, z prozy Iwaszkiewicza, Nabokova, Rotha.
Czytając jednak o ogrodach Litwy, Słowenii czy Bretanii, możemy nurzać się w bezpiecznej nostalgii. Bunin zaś przy okazji maluje nam stumilionową Rosję przełomu wieków, rodzącego się kolosa. To nie tylko zaśniedziałem mieściny, w których spotkać można oficerów, starozakonnych i damy w binoklach, prowadzące czytelnie publiczne. To również nowa Rosja – budząca się po wiekach pańszczyzny potęga, hucząca dalekobieżnymi pociągami relacji Petersburg-Moskwa-Jałta, którymi wędruje ścigający swoje uczucie bohater. Rosja błyszcząca tysiącami wiorst szyn, zasypująca świat milionami pudów pszenicy i kobiałek czereśni. Takiej Rosji w literaturze nie doświadczyliśmy przed Buninem.