Jedenaste: nie bądź!Od pierwszych stron tej pod każdym względem wysmakowanej książeczki (nietypowy, poręczny format, elegancka kolorystycznie obwoluta zapowiadająca klimatyczne, oszczędne ilustracje
Mimi Wasilewskiej) miałem wrażenie, że stykam się oto z wyjątkową prozą, która - w prozie właśnie, ale poetyckiej przez język - eksploatuje na nowo ten sam temat, ten sam ból, co "Pożegnanie z matką" Różewicza. I rzeczywiście matka pisarza jest tu wszechobecna, choć już właśnie nieobecna. Bielecki rekonstruuje w słowach jej całe życie, a także swoje - z nią i po niej. Swoje inscenizuje wręcz od sceny spotkania rodziców na łące, podczas którego obie rodzicielskie komórki miałyby się połączyć (nie jest pierwszy, robi to Gospodinow, robili to inni). I właśnie poprzez takie zabiegi, przez nadmiar pomysłów, gadatliwość, zalew jakiejś logorei, najpóźniej po setnej stronie, choć autorowi nie wygasa kreatywność w tworzeniu odkrywczych i niecodziennych, ale sugestywnych połączeń wyrazowych (z tego głównie bierze się poetyckość tej prozy), nie wyczerpuje się wrażliwość na ich brzmienie, tekst zaczyna nużyć. Owszem, widać tu miłość i przywiązanie, jest w tym ból, jest zajmująca forma i język. Ale nawet jeśli dotąd nie było w literaturze nielegalnego (bo niezgłoszonego) otwierania grobu i podwyższania położenia w nim trumny, to co mnie to obchodzi? Niechże to, na miły Bóg, pozostanie pozaliteracką...