"Zaklęty dwór" to kolejna książka ze starych zbiorów, czytałam ją już dość dawno, lecz ostatnio w telewizji zobaczyłam końcówkę filmu nakręconego na podstawie tej powieści, więc wygrzebałam ze strychu te książkę. Mój egzemplarz nie jest aż tak stary, bo z lat siedemdziesiątych, lecz tak naprawdę ta powieść po raz pierwszy została wydana 160 lat temu.
Jednak nie zmienia to faktu, że mimo upływu czasu można się nią i dzisiaj zachwycić i zaczytywać do woli. Może nieco przeszkadzać archaiczny język, lecz gdy się już do niego przyzwyczai, to czyta się szybko i z przyjemnością. Książka ta podobno miała być początkiem trylogii, lecz jej autor, Walery Łoziński zginął tragicznie, więc nie miał szans na ciąg dalszy. Zostawił po sobie, na szczęście, kilka powieści, w tym "Zaklęty dwór", który był jednak ocenzurowany.
Myślę, że gdyby nie jego zbyt awanturnicza natura, to nie zmarł by tak młodo i mógłby być sławny jak Żeromski, Sienkiewicz czy też Mickiewicz...
Bo przecież jak na pierwszą polską powieść sensacyjno-detektywistyczną to autor dość wysoko postawił poprzeczkę.
Zaklęty, nawiedzony dwór, owiany tajemnicą, w którym podobno straszy upiór, jest miejscem wokół którego wszystko się rozgrywa, jest też szalony czy może raczej tajemniczy klucznik a przede wszystkim to opowieść o miłości, zdradzie, o biurokracji skorumpowanych urzędników galicyjskich, o panach i chłopach, o polityce...
Akcja dzieje się w 1845 roku, w przededniu powstania krakowskiego 1846 roku, zwanego "rzezią galicyjską".