Brandon Sanderson konsekwentnie rozbudowuje swój wymyślony wszechświat, Cosmere. Nie wszystkie powieści i światy w nim zawarte są równie interesujące. W tym przypadku sam pomysł autora na fabułę nie był zły, kreacja świata i scenografia zapowiadały się interesująco, ale utrzymany w konwencji romansu opis wydarzeń wydał mi się po prostu nudny. I nie ratowały go sarkastyczne komentarze narratora, dobrze znanego wszystkim miłośnikom twórczości Brandona Sandersona, które mnie osobiście głównie irytowały. Dwoje głównych postaci o infantylno-naiwnych osobowościach nie wykazywało się nawet chęcią do życia, dopóki nieprzypadkowe spotkanie nie zmusiło ich do otwarcia oczu i wykazania pierwszych samodzielnych oznak aktywności mózgowej. Opis rozwoju ich uczuć okazał się nudnawym wypełniaczem stron i z przykrością przyznaję, że chwilami je przerzucałem, żeby dobrnąć do niechybnie szczęśliwego zakończenia. Każdy kto chociaż przez chwilę postanowi zastanowić się logiką wydarzeń opisanych w fabule, z pewnością spostrzeże też, że Autor pozostawił w niej rozliczne dziury, nieścisłości i wydarzenia o, gdyby tylko było to możliwe, ujemnym prawdopodobieństwie zajścia.
Nie wątpię, że BS potrafi pisać lepiej, lubię wiele z jego książek, ale jego nadaktywność zawodowa sprawia chyba, że coraz częściej rozmienia się on na drobne i wypycha na rynek byle co. Tak było i tym razem.