Mimo wątpliwej urody okładki (w sądach bądźmy poważni i odważni) „Wstyd” pana Santiago, którego nazwiska nie potrafię zapamiętać i wypowiedzieć, to perełka.
Bo to dość pokrętna opowieść o niewyróżniającej się rodzinie. Zatem: Alfredo dowiaduje się, że zżerająca go choroba ofiarowuje mu jeszcze kilka miesięcy życia, a jego żona, Lucy (ten wątek szczególnie mnie ujął) otrzymuje liściki od tajemniczego wielbiciela-podglądacza, który zdaje się, że wiele o niej wie. Córka, niemal obsesyjnie zafascynowana przyjaciółką, zrobi wszystko, by się jej przypodobać, a do młodszego brata na pogaduszki wpada babcia, która zeszła była kilka dni wcześniej. Tej z pozoru wesołej gromadce towarzyszy mruczuś oraz dziadziuś, który po latach postanowił znów poczuć się prawdziwym mężczyzną.
Cały urok „Wstydu” kryje się pod powierzchnią. Można świetnie bawić się w łapanie wszystkich wątków, znaczeń i konotacji. Roncagliolo rzuca swym bohaterom kłody pod nogi (a czyni to w sposób zaiste wyśmienity) i każe nam przyglądać się, jak każdy z nich, w wyrafinowany i jednocześnie nieudolny sposób, stara się je przeskoczyć. I tak pląsają nieszczęśnicy w tańcu szaleńców; śmiech przez łzy, makabreska i gracja jedynie pozorna – w rzeczywistości los przynosi rodzinie upokorzenie i samotność. „Zażenowanie, onieśmielenie, skrępowanie” – oto, co im pozostaje.
Cały urok „Wstydu” tkwi w tym, że dajemy się łatwo wciągnąć w ten świat, że śmiejemy się z sikającego wszędzie (a zwłaszcza na...