Książka Eryka von Kuehnelt-Leddihna „Wolność czy równość” stanowi pozycję ważną w katalogu prawicowca. Przede wszystkim dlatego, że pisana jest przez katolika – a w Polsce, gdzie większość stanowią katolicy, słowo „liberalizm” traktowane jest niemal jak „satanizm”. Autor pokazuje na głęboką więź chrześcijaństwa, w szczególności nurtu wywodzącego się od św. Tomasza z Akwinu, z klasycznie rozumianym liberalizmem. Oczywiście to, co dziś, jak w USA, określane jest słowem „liberalism” nie ma wiele wspólnego z liberalizmem: to po prostu socjal-demokracja używająca wolnego rynku jako narzędzia do zwiększenia kontroli nad ludźmi. Godna podziwu jest erudycja autora, który pieczołowicie przytacza wątpliwości twórców Stanów Zjednoczonych co do demokracji i egalitaryzmu – choć melancholijnie zauważa, że „Ci, którzy chcą uniknąć pomieszania i starają się o klarowność w dyskursie politycznym, dokładnie rozróżniając między liberalizmem a demokracją oraz między demokracją a republikanizmem, prawdopodobnie toczą przegraną bitwę”. Ja sądzę, że jeśli ją przegramy, stoczymy się w odmęt bełkotu – ale samo wydanie tej książki jest przejawem wiary, że ta walka nie jest przegrana. Autor bierze byka za rogi pokazując, że korzenie dzisiejszego neo-niewolnictwa tkwią w demokracji – i bardzo starannie pokazuje, że myśliciele XVIII i XIX wieczni doskonale zdawali sobie z tego sprawę. Przy okazji krótko i treściwie pokazuje, jak błędnym jest uważanie Aleksego de Tocquevill’a za zwolennika demokracji. Dzięki niemu z odmętów historii mamy odkopane takie perełki, pasujące jak znalazł do dzisiejszego sporu o Trybunał Konstytucyjny, jak myśl socjalisty Józefa Proudhona: „Z powodu niewiedzy o prymitywności swych instynktów, z powodu chęci natychmiastowego spełnienia swych potrzeb i pragnień, ludzie wolą doraźne formy władzy. Nie chcą wcale gwarancji prawnych, gdyż nie wiedzą, czym są i jak działają. Nie obchodzą ich wyrafinowane mechanizmy hamulców i równowag (checks and balances), ponieważ nie korzystają z nich bezpośrednio. Pragną pryncypała, któremu będą mogli zawierzyć, przywódcy, którego zamiary znane są ludziom i który poświęci się realizacji ich interesów. Tegoż przywódcę obdarzają nieograniczoną i nieodpartą władzą. Lud uznaje za sprawiedliwe to, co jest dlań użyteczne. Ponieważ jest ludem, wyśmiewa wszystkie formalności i nie nakłada żadnych warunkowych ograniczeń na depozytariuszy władzy”. Autor odważnie rzuca wyzwanie innemu dzisiejszemu bożkowi, „powszechności i przymusowości wykształcenia”. Zauważa: „Ignorancja klas niższych, nad którą tak mocno ubolewał Lecky, w bardziej postępowych demokracjach jest raczej połowiczym wykształceniem niż analfabetyzmem – i to właśnie czyni ją tak niebezpieczną. Już wcześniej zauważono, że więcej edukacji oznacza obniżenie jej poziomu, a pewien inteligentny myśliciel zastanawiający się nad prehistorią nazizmu stwierdził, że hasła Hitlera prawie w ogóle nie przemawiałyby do narodu, który nie byłby wysoce wykształcony”. Zawsze powtarzam – przy oklaskach widowni: „Jak pięknie wyglądałby Internet, gdyby 30% ludzi nie umiało czytać i pisać!” Bardzo ważne jest tez porównanie właściwości republiki i monarchii – jednak nie będę w tym wstępie streszczał całej książki. Trzeba ją samemu przeczytać – i tyle. Wielką zaletą tej książki jest wierny przekład. Książkę czyta się lepiej niż oryginał. Nie jest to łatwe, gdy dzieło pisze człowiek z kręgu kultury niemieckiej! Tłumacz nie waha się używać słów polskich (np. „jednakowość” zamiast „uniformizm”) i wykazuje rzadką dziś znajomość terminologii, nie przeciążając jednak tekstu rozszczepianiem włosa na czworo.