"Wiedźmikołaj" był moją drugą książką z dyskowej serii. Nie czytałam Dysku po kolei, ale nie żałuję, że najpierw sięgnęłam po "Straż! Straż!" i "Wiedźmikołaja" właśnie, gdyż jest on chyba najlepszy do tego, by zacząć. I mówię całkiem serio.
Jak można nie pokochać od pierwszego wejrzenia niezastąpionych magów Niewidocznego Uniwersytetu, których największym problemem jest to, czy zjedzą strzeżeniowiedźmową wieczerzę na czas i czy Gnom Kurzajka rzeczywiście istnieje? Jak można nie polubić Śmierci, antropomorficznej personifikacji, który wdziewa szaty dyskowego mikołaja i rozwozi prezenty, by wiara nie zanikła? I jak - na koniec - można nie polubić nie do końca zrównoważonego skrytobójcy o wdzięcznym nazwisku Herbatka, którego umysł jest jak strzaskane lustro i który obmyślił swego czasu plan na zabicie nie tylko Wiedźmikołąja, ale i Śmierci czy Piaskowego Dziadka? To się nazywa mieszanka! A wszystko okraszone genialnym humorem, wprost wylewającym się z kartek książki, trafnymi porównaniami, złośliwymi przytykami, pięknem i czarem czasu świąt... oczywiście świąt w formie dyskowej :)
Dużo jest mądrości w tych dyskowych świętach. Śmierć przejeżdża przez kominy wielu domów i niejeden raz wygłosi bądź wysłucha od Alberta rzecz ważną, nad którą warto się trochę zastanowić. Dużo jest mądrości w samym Wiedźmikołaju. I w tym, po co i w co ludzie wierzą lub powinni wierzyć.
Najbardziej polubiłam oczywiście Herbatkę. Jest tak zabójczy, że aż dziwne, że sam nie nadział się na własną zabójczość pomieszaną z zaczepistością. Aż strach się bać. Głównie kocham go za świetne sceny z jego udziałem, które tylko podkreślają jego skrytobójcze cechy. Sporo ludzi widzi w nim tylko psychopatę wykonującego niechlujne inhumacje, jednak nie ja - ja widzę w nim doskonały materiał na sny i ewentualne fanfiki.
Na drugim miejscu plasuje się Wuj Ciężki, czyli Albert. Nagle oderwano go od ochoczego wymachiwania patelnią i kazano być skrzatem. Ale ile pasztecików i kieliszków sherry może załapać podczas objazdu kominów! Gdyby tylko był mniej dosadny... nie, nie, niech jest taki, jaki jest, za to go przecież kocham.
I Mustrum. I ta łazienka. Pośpiewajmy razem o jarzynach o śmiesznym kształcie!
Uważam "Wiedźmikołaja" za najlepszą odskocznię od złych myśli i czytam zawsze, gdy najdzie mnie ochota na coś kompletnie i wręcz beznadziejnie magicznego, co wydobędzie ukryte dziecko z mojej duszy i każe mu tańczyć w rytm kolęd. Zawsze czytam w dzień Wigilii. I czasem przed. Kiedy wiem, że przede mną czytanie "Wiedźmikołaja", twarz mi się sama uśmiecha. To książka, która wydobędzie mnie z każdej depresji.
Pratchett był chyba w najlepszej formie w okolicach "WIedźmikołaja" i to naprawdę widać. Więc jeśli chcesz zacząć przygodę z Dyskiem, bardzo, bardzo polecam tę właśnie książkę. Nie zawiedziesz się.