Zaintrygowana pewną opowieścią czytelnika skusiłam się. Nie zliczę, który to już raz podążałam śladem znajomych będących pod wrażeniem po przeczytaniu lektury.
Wędrujący po świecie Charlie jako Zwiastun Śmierci ma niełatwą rolę do wypełnienia. Praca, która mu odbiera bliskich, ponieważ nie rozumieją jego powołania, a też nie zyskuje przyjaciół, gdyż temat śmierci nie kojarzy się ekscytująco, prawda? Jest osobą z końca listy tych, którzy ujrzą go przed własnym odejściem. Jest zapowiedzią, a jednocześnie ostatnim ogniwem w życiu odchodzących, którzy mogą z nim porozmawiać, być może uda im się zrozumieć własne postępowanie, zmienić coś w postrzeganiu rzeczywistości.
Te wszystkie zawiłości losu, smutki, żele i cierpienie, zaduma oraz przemyślenia o ostatecznym daje oprawę filozoficzną ciężkiej tematyce. Czytelnik miałby szansę nawet odpłynąć z nurtem opowiadanych historii, gdyby nie...
No właśnie...
I gdy nad tym wszystkim teraz się zastanawiam myślę, że zbyt surowej ocenie poddałam "U schyłku dnia". Ale po chwili wraca uczucie bezsilności jakie można odczuć podczas czytania historii momentami tak chaotycznie przedstawionej, przy dodatkowym skrótowym traktowaniu wątków, wplataniu setek krótkich zdań i przeskakiwaniu od postaci do postaci, a do tego przetwarzanych w umyśle Charliego urwanych wypowiedzi różnych ludzi, co zaśmieca jego myśli, jak zbędne pliki na dysku. To wszystko stwarza nadbagaż emocjonalny, drażniący zmysły, a przy tym pozostawia czytelnika z niedosytem, bez wyjaśnień. I choć odrobinę budzi skojarzenia z Gaimanem, to jednak nie jestem wstanie w pełni się do niej przekonać. Doznałam przeciążenia zmysłów, momentami irytacji i zwątpienia, czy aby dotrwam do końca.
Uczciwie mogę polecić odnajdującym się w realizmie magicznym.