Wiersze Marcina Świetlickiego zdają się mówić do rzeczywistości: „dotykaj, ale nie bądź dotkliwa”. Lecz to nieskuteczne i dlatego „miejscami boli”, jak czytamy w wierszu „berlin”. Więc również poezja musi być dotkliwa, bo bardzo niespełniona. Miała przecież nazwać i opisać wszystko, ale „wszystko” – o imieniu Kain – szybko i bratobójczo uśmierca jej zapędy. Taka jest właściwie konkluzja, poetyckie podsumowanie otwierające tom. Tom poezji, która jest jak „dziurawe życie”, a „poprzez dziury wygląda oko opatrzności” („frojdy”). Nienazwana, niewymówiona Całość tkwi cicho we fragmentach, ranach drzew, szczelinach żaluzji, „śmiertelności rzeczy martwych”.