W poszukiwaniu śladów Zuzanny Ginczanki dotykam ściany milczenia albo przemilczeń, niepamięci, kreacji i odkształceń, obcuję z obrazem i anegdotą – archeologicznym fragmentem, pozbawionym narracyjnej ciągłości. Nieustannie przekonuję się o niewczesności własnych pytań i prób rozszyfrowania tropów, o zaniedbaniu i opóźnieniu – przecież nie jedynym – nas, historyków literatury, zajętych rozważaniem metodologii, teorii, konwencji i struktur, zajętych uniwersytecką krzątaniną – niespiesznych kochać zapomnianych, porzuconych poetów…
Jak pisać znów o Zuzannie, jak przygotować się do kolejnego z nią spotkania, by reprezentacji nie uczynić przywilejem władzy: mojej nad Ginczanki teraźniejszością; mojej wyobraźni nad jej doświadczeniem; mojego współczucia i mojej empatii nad jej autentycznym – niewyobrażalnym, na nic nieprzekładalnym – cierpieniem; mojego słowa nad jej milczeniem.
Potrzeba odwagi, by w obliczu wiedzy o skomplikowanych mechanizmach pamięci, wspominania i zapominania (nazywanej memory studies, pamięciologią lub pamięcioznawstwem, a może ładniej, bo metaforycznie i literacko – archeologią pamięci, nawet – archeologią ruin) podejmować trud poszukiwań, wykopalisk, rekonstrukcji, budowania historycznej (tu: biograficznej) narracji. Podejmować rolę poręczyciela, tego, który daje rękojmię – prawdy przeszłości, nie-własnego doświadczenia, cudzego losu.
Być może odwagi jeszcze większej trzeba, by opuścić bezpieczną przestrzeń gabinetu badacza, zrezygnować z przywileju profesjonalnego egzegety słów. I sięgnąć do własnego doświadczenia przeszłości, swojej, najbardziej indywidualnej historii, odtwarzania z pamięci okruchów codzienności, zdziwienia ponowną lekturą i odnawianiem dawnych znaczeń. Wreszcie – by rozpoznać i zaakceptować pułapkę nostalgii.
Ze wstępu