"Jego matka często powtarzała, że dzieci dają rodzicom dokładnie tyle, ile dają im rodzice"
Nie przepadam za tego typu literaturą, jednak ta pozycja mimo swojej słusznej prawie sześćset stronicowej objętości, jakoś mnie wciągnęła, chociaż nie zauroczyła. Wszystko zaczyna się w roku 1982 w lecie, w egzotycznym Chile. Sześcioletnia Federica niecierpliwie oczekuje swego ukochanego ojca, który właśnie dziś ma wrócić z kolejnej dalekiej wyprawy. Na Ramona czeka też żona, smutna i rozdrażniona Helena, która właśnie podjęła brzemienną w skutkach decyzję, która wywróci do góry nogami, nie tylko jej życie, ale też życie jej dzieci i kilku jeszcze innych osób.
W książce wiele się dzieje, jest wiele postaci, wiele wątków, wiele zdarzeń, decyzji i mądrości. Nie może być inaczej skoro czas, w jakim autorka umieściła akcję, rozciąga się na około 20 lat. To spory szmat czasu. Książkę czytało się nieźle, chociaż przyznam, że mały druk i grubość książki, którą trudno było trzymać na przykład w jednej ręce, nie usposabiał dobrze do chęci czytania jej.
To książka głównie o miłości i różnych jej odcieniach. Ale przede wszystkim o tej nieszczęśliwej, toksycznej i zaborczej. Zakończenie tej całej historii w moim odczuciu też nie jest najlepsze. Jakoś wszystko się we mnie burzy kiedy czytam, że oto nagle po piętnastu latach wszyscy wszystkim przebaczają, wszystko nagle zaczynają rozumieć i wszystko nagle zaczyna nabierać cech kiepskiego patosu i kiepskiego harlequina...