Drops, Sprzedawczyk, „Zaklinacz czarnuchów” – różnie mówi się w Dickens na głównego bohatera i jednocześnie narratora powieści. Jest on młodym rolnikiem, czarnoskórym mieszkańcem przedmieść Los Angeles. Jego dzieciństwo upłynęło w cieniu eksperymentów socjologicznych ojca, z których – jak mniemam – syn tylko cudem wyszedł żywy. Obserwacja społeczności w której żyje, skłoniła Sprzedawczyka do wniosku, że ponowne wprowadzenie segregacji rasowej wyjdzie wszystkim na dobre.
Tyle o fabule – taką książkę mógł napisać tylko czarnoskóry pisarz! W innym wypadku autor zostałby albo wyśmiany, albo zlinczowany. Doprawdy przedni to pomysł, aby po tylu latach walki o zniesienie segregacji rasowej, jako lek na zło tego świata przepisać jej ponowne wprowadzenie. Rozumiem oczywiście, że wszystko jest doprawione ironią i trzeba się doszukiwać drugiego dna, zresztą co może na te tematy wiedzieć przedstawicielka białej rasy, w dodatku z jakiegoś europejskiego państwa.
Książka budzi dużo emocji – choć przepełniona czarnym humorem, nie do końca przypadła mi do gustu. Bardzo lubię tematykę oscylującą wokół problemu niewolnictwa, ciemnych wieków rozwoju Stanów Zjednoczonych Ameryki, aż do współczesności. Jednak w tym przypadku bardziej skupiałam się na tym, żeby jak najszybciej skończyć książkę, a nie na przyjemności lektury.
Nie uznaję jednak czasu za stracony – poznałam inne ujęcie tego ciekawego, choć smutnego tematu. Czy jednak ta książka warta była nagrody Man Booker Prize? Nawet po lekturze nie jestem w stanie jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie.