Kryśce szykuje się męczący weekend z nieco rozbrykanymi synkami kuzynki. Na przystanku autobusowym podsłuchuje tymczasem rozmowę dwóch starszych panów na temat skarbów ukrytych rzekomo na terenach wokół poznańskiej Malty. Zwołuje więc grupę przyjaciół i razem z maluchami wyruszają na wyprawę. Chłopcy stali przed otworem, z którego ziała ciemność. Ciemność i smród. Początkowo doznania zapachowe były przytłumione, za sprawą drzwi znajdujących się zaraz za ścianą. Bobas otworzył je bez specjalnego trudu, napierając na nie z całej siły ramieniem. Stare zawiasy puściły, zgrzytając i krusząc ścianę. Żaden z odkrywców nie spieszył się ze skierowaniem snopu światła z latarek w trzewia mroku. Choć nie mówili tego głośno, czuli to samo co koleżanki. Jeszcze przez parę sekund chcieli się łudzić, że dotarli wreszcie do końca podziemnego labiryntu. Otrzepali ręce, przetarli twarze, wyprostowali kręgosłupy i wziąwszy mimo silnego odoru głęboki oddech, spojrzeli na siebie. - Na trzy - zasugerował Marcin, a pozostali skinęli na zgodę. - Raaz... dwaa... i... trzyyy - policzył.