Jeden dzień z życia w Lizbonie w fantasmagorycznych dziwach, w pamięci niedopowiedzeń. Niemal wyrwa w czasoprzestrzeni, która pochłania ofiary jednostki otumanionej przez sen przepowiedziany z czeluści superego. Kopanie w podświadomości, która zabiera nas do wspomnień, do przechodni wyrwanych z książek, gdzie fikcja przeobraża się w namacalny byt szukając dialogu z przybyszem z odległej epoki. Tabucchi podejmuje owe tematy, które rezonowały ze mną odkąd w półśnie widywałem towarzyszy niedoli, ludzi pogrążonych w bezsilności, tęskniąc za popękanym marmurem, który niegdyś był domem lub schronieniem. Biegła dusza majaczy i szuka porządku w nieporządku. Obijając się o zatarte wspomnienia, gdzie spotyka się zmarłych i osoby, z jakimi nie mieliśmy możliwości, by powiedzieć ,,dobranoc''.
Oniryczna scena zabiera go wgłąb ludzkiego pożegnania z tymi, co siedzą w kącie kabli neurologicznych. Próba wyjaśnienia zdarzeń minionych, gdzie szuka się ciepła melancholii, gdzie opowiada się o czasach zburzonych, sentymentalne ramy bolą oraz drapią czaszkę pełną rozrzuconych puzzli. Wspaniała rzecz dla osób, które nie szukają w literaturze ocalenia.