Niezbyt często zdarza mi się obcować z literaturą węgierską, jednak jak już mi się zdarzy, zawsze jest to kontakt ze wszech miar satysfakcjonujący. Nie inaczej było i tym razem. "Ptaszyna" to prawdziwy majstersztyk. W tej niewielkiej książeczce (raptem 200 stron) autor zawarł mnóstwo informacji o głównych bohaterach, ale i o samych Węgrach.
Dla mnie jest to historia o rodzinie, w której każdy jest nieszczęśliwy, chociaż jednocześnie każdy udaje, że jest dokładnie odwrotnie. Każdy wpasował się w swoją rolę, lub został w nią wpasowany wbrew sobie i tak już zostało. Stężało i zaskorupiało. Ojciec rodziny i chyba tylko on jest znany z imienia, to Akacjusz, jego dwie "ukochane" kobiety to żona Antonina? i córka trzydziestopięcioletnia Ptaszyna.
Ptaszyna wyjeżdża do wujostwa na tydzień, a rodzice, nagle jakby zrzucili niewidzialne pęta. To, co mnie najbardziej poruszyło w tej historii, to fakt, że oni nie zwracali się do siebie ani po imieniu, ani nawet żono, czy mężu. Ona kiedy się do niego zwracała, mówiła "tato", a on "mamo", te role wrosły w nich jak nowotwór, który jest nieoperacyjny i nie da się go usunąć.
Druga rzecz, która mnie bardzo poruszyła i sprawiła mi lawinę emocji to, to co Ptaszyna przywiozła od wujostwa, oczywiście prócz zachwytów, kiedy opowiadała o tamtej rodzinie, rodzicom i bezgranicznego smutku i rezygnacji, kiedy już sama w swoim panieńskim łóżku rozmyślała nad tą wizytą...
P.S Czy naprawdę nikt nie jest w stanie zapanować nad tymi opisami przy tych książkach?? To naprawdę niedorzeczne. W wypadku tej książki właściwie już jej nawet nie trzeba czytać, wszystko jest w opisie. 😔. Dobrze, że ja najpierw czytam książkę potem dopiero sięgam do neta po jakieś informacje na temat danej książki.