Z tego, co widzę, książka jest debiutem autorki, która określa się jako zakochana w kryminałach. Muszę przyznać, że kryminał, który napisała, jest całkiem zgrabny, czyta się go szybko i sprawnie, mało tego, udało jej się stworzyć bohaterów, których można polubić, co wcale nie jest takie oczywiste.
Nareszcie nie ma policjanta (czy innego pracownika wymiaru sprawiedliwości) z problemem alkoholowym – to już dużo. 😊 Co prawda Marcin Anders ma inny problem, wynikający z ostatniego dochodzenia, ale to zupełnie co innego, niż smętny, upijający się gliniarz. Florianna Szulc, jako jeszcze niedoświadczona sierżant pomagająca zdecydowanie doświadczonemu podkomisarzowi jest wiarygodna i robi dobre wrażenie, jej momentami niewyparzony jęzor i nadmierna gadatliwość dodają humoru całej akcji.
Miasteczko, w którym dochodzi do morderstw, niewielkie, w którym wszyscy się znają, wszyscy o wszystkich wiedzą i w większości są ze sobą powiązani – też jest fajne, odmienne od bezosobowych wielkich miast, co mnie osobiście się spodobało.
Napięcie, które się pojawia między badającymi sprawę policjantami ożywia całość i nie ukrywam, że liczę na jakiś ciąg dalszy, bo bohaterów polubiłam.
Czytało mi się naprawdę bardzo dobrze, lektura sprawiła mi przyjemność, ale nie byłabym sobą, gdybym nie dodała łyżki dziegciu, w postaci kilku uwag:
- Jak to zostało zrobione, że pierwsza znaleziona ofiara wyglądała jak oszroniona? Akcja dzieje się w połowie marca, możliwe, że jakieś przygruntowe przymrozki się trafiają, ale to miało być odwzorowanie opisu z książki – jak morderca to zrobił? Niby to nic takiego, ale jestem ciekawa.
- Kiedy przypadkiem wpadli do podziemnych tuneli i sierżant Szulc zobaczyła w świetle latarki ubrania pierwszej ofiary wydała okrzyk zaskoczenia, ale nie była to popularna „ku*wa”, ani nawet dość jędrnie brzmiące kurczę, ona krzyczy "motyla noga”. I dla mnie to jest niewiarygodne, bo choć jest młoda i dobrze wychowana (no ok. w jej wieku też nie przeklinałam), to ten kurczak pasowałby bardziej, niż to kompletnie bezpłciowe odwołanie do motyla.
- Kiedy Anders poznaje swoją ulubioną autorkę powieści kryminalnych dostaje nagłego słowotoku w stylu sierżant Szulc, jest to skomentowane, że każdy może zgłupieć, ale jakoś nie do końca pasuje mi taka akurat forma do tego akurat bohatera
- Trochę bez sensu robienie z sierżant Szulc jakiejś Wonder Woman – początki niby normalne, dziewczyna po szkole, trochę zestresowana, ale nie daje się opieprzyć za niewinność, to jest ok, ale potem patolożka na jej widok pieje – moja najlepsza studentka (II rok kryminologii), szef Andersa wyraźnie ją wspiera, szef szkoły policyjnej w Szczytnie (którego ogrywała w pokera) uważa, że ma świetlaną przyszłość, okazuje się, że ma fotograficzną pamięć, a policyjny informatyk po sprawdzeniu w bazie oznajmia Andersowi, że dziewczyna ma „imponujący życiorys”, choć nie wyjaśnia, co ma na myśli – czy to nie przesada?
- Nie wiadomo właściwie, jak zginęła ostatnia ofiara. Jak morderca dokonał tego, że się z nim spotkała, jak ją zabił, a siebie umieścił tam, gdzie go znaleziono? Brakuje mi wyjaśnienia.
- Kwestia stosunków sierżant Szulc z podinspektorem Olszewskim – zwraca się do niego oficjalnie, kiedy spotykają się na komendzie, ale Andersowi w pewnej chwili mówi, że „Andrzej nie będzie potrzebny” – czyli co, o szefie mówi po imieniu? Nawet Anders tego nie robi.
- Wątpliwość dotycząca zaginięcia sprzed 5 lat – w oficjalnej wersji powtarzanej aż do tej pory jest mowa, że Konrad i Weronika pokłócili się z Urszulą i Alicją, poszli w góry, a dziewczyny wróciły do miasteczka – teraz wychodzi na jaw, że Urszula nagrała ich wejście do jakiegoś tunelu, ale nie było z nimi Alicji – zero wyjaśnienia, dlaczego Alicja przez 5 lat kłamała w tej sprawie.
- Wzmianka, że zaginionych szukały psy, czy nie powinny doprowadzić do wlotu do tunelu, nawet jeśli był zawalony?
Myślę, że czepliwy czytelnik znalazłby więcej powodów do wyrażania zdziwienia, ale, co podkreślę – mimo że się pojawiły, nie przeszkodziły mi cieszyć się lekturą.