„Jak większość ludzi, na jakimś poziomie obawiam się czasu. Nie jego istnienia, lecz raczej skończoności. Kojarzy mi się ze śmiercią. Gdyby nasz czas był nieskończony, gdybyśmy dosłownie nie musieli się liczyć z czasem, podejrzewam, że religie by nie istniały.”
To zdanie jest fundamentalne dla książki Erica Weinera. Tym zdaniem jednocześnie mi zaimponował, jak i zasłużył na pogardę. Bo z jednej strony pokazuje świadomość, erudycję, a z drugiej... no właśnie, co? Cynizm? Obłudę?
Weiner w irytujący sposób pokazuje swoje rzekome zagubienie w życiu i obnosi się z depresją. W kwestii wiary, jest niepraktykującym Żydem. Stwierdza, że może znalezienie odpowiedniej religii ukoi ból jego egzystencji. Spośród tysięcy wyznań wybiera osiem, którym przyjrzy się, spróbuje zrozumieć, a może zaadaptować na własne potrzeby.
I tutaj pojawia się zgrzyt. Ja bowiem żyję w przekonaniu, że większość osób modlących się do rozmaitych Bogów, naprawdę w nich wierzy. Co więcej, że warunkiem wiary w byt nadprzyrodzony jest przyjmowanie go razem z całym majdanem, z którym musisz się pogodzić, bo… przecież tak chce Twój Bóg! Tymczasem mam rozumieć, że facet będzie sobie wybierał. Jak przypasuje mu u hinduistów, to zacznie realnie WIERZYĆ w Brahmę i Wisznu, studiować Wedy i spokojnie czekać na reinkarnację. Jeśli nie, to może wicca? Tam wolno zwracać się do wszystkich mono i politeistycznych bogów, w zależności od potrzeby i zachcianki(!).
I tak sobie autor wędruje i...