"Poetą się po prostu jest; a jest się nim, żyjąc" - powiedział dawno temu Rafał Wojaczek, poeta-samobójca. Piotr Fiedler pisząc przyswoił sobie tę zasadę bez reszty. Nie interesują go poetyki, tradycje, awangardy, koterie i turnieje jednego wiersza. Interesuje go miazga codzienności, podstawowe barwy, pierwotne emocje. Na ulicznym bruku, w oparze taniego spirytusu i gwałtownej miłości, zapisuje Fiedler swoje gorączkowe poetyckie świadectwa. Każdy z tych wierszy jest płonącym strzępem wirującym w pożarze istnienia. Bywa też Piotr Fiedler poetą-kabotynem, poetą-cynikiem i poetą-złodziejem. Nigdy jednak nie zmienia się w nadętego barda, pizdusia lirycznego, copywritera muz i literackiego cwaniaka. Pewnie kiedyś za to słono zapłaci. Ważne, że jego wiersze krzyczą do nas, wniebogłosy, i jeszcze, że mogłyby być, że są - o nas.