„Plemię”. Wgryzienie się w ziemię. Smak mięsistego, wilgotnego piachu. Zatęchły zapach wspomnień, zawiesina myśli, gęsta, pochmurna, dotykająca źdźbeł trawy. Potok słów, wartki i oleisty; zdania pełzną jak robaki, ślimaczą się w śluzie, zostawiając pokoleniowy ślad.
Nie potrafię powiedzieć, o czym napisał Michał Trusewicz (a „rezać językiem umie”), to pozostało gdzieś na zewnątrz, poza szorstkim dotykiem kartek, poza okładką, poza mną. Zanurzenie się w świat plemienia to błotna kąpiel, oczyszczające zanurzenie w mazi. I czyta, zapada się coraz bardziej i albo się tego błota człek nażre i mu zasmakuje albo pozbędzie plwociny z obrzydzeniem.
Nie wiem nawet, czy można napisać, że to książka poetycka. Ziemista pogrzebowość i ciemność – to świat i język członków plemienia, rodziny, hurmy. Jeden z nich jest niczym archiwista i archeolog – gromadzi strzępki, przedmioty, rozdarte kartki papieru jak porwane wspomnienia, skleca z nich historię, szyje łachy, tka nici przeszłości – z przegniłych resztek, ze zgnilizny buduje coś trwałego, łączy w trwały pień, którego korzenie zakopuje głęboko, by stanąć, walczyć przeciwko. To magiczny niemag, szaman. Towarzyszą mu duchy, tam, w miedziowej kopalni i sękate gęby „wygarbowane ciężkimi robotami”, „owędzone paloną bukowiną”. Przez ich puste oczy niebo „wyziera”, choć „bulwiaste poliki łzami zalewali”. Siedzą, gardłują, zgarbieni barkami…
I chyba trzeba wracać do „Plemienia”, odszukiwać wskazówek, metafor. Al...