"- Słuchajcie - powiedział błagalnie, gdy tylko Nana poszła do łazienki - właśnie przyszedł mi do głowy świetny żart. Wyleję swoje lekarstwo do miski Nany, a ona je wypije myśląc, że to mleko! Lekarstwo było rzeczywiście koloru mleka. Ale dzieci nie miały takiego poczucia humoru jak ich ojciec i patrzyły z wyrzutem, gdy wlewał lekarstwo do miski".
Kto mógłby wpaść na tak głupi pomysł?!
Nie miałam zbyt wiele książek w swojej dziecięcej biblioteczce, ale "Piotruś Pan" był jedną z nich. Podchodziłam do lektury tej książki dziesiątki razy, za każdym razem odkładałam ją bez dokończenia, najczęściej bardzo szybko. Może karmienie psa lekarstwami przekraczało moją odporność, trudno stwierdzić. Zresztą od zawsze uważałam, że ta historia jest dziwna, co mnie od niej odrzucało. Za którymś razem zmusiłam się do przeczytania całości i odczucia miałam podobne jak po "Alicji w Krainie Czarów", nie zachwyciła mnie ta opowieść.
Po latach nic się nie zmieniło, "Piotruś Pan" to książka zupełnie nie dla mnie. Dodatkowo starą mnie jeszcze bardziej drażnił pomysł zrobienia z Wendy matki w Nibylandii, przecież to absurd. No tak, zapomniałabym, że dziewczynki przecież nie marzą o niczym innym jak o byciu matką. Wtedy to ma rację bytu. Tylko że nie.