Długo nie mogłam się do książki przekonać. Tytuł tak bardzo jednoznacznie kojarzy się z Greyem, że jest to niemal bolesne. I dalej otrząsałabym się ze wstrętem, gdybym swoim zwyczajem nie zaczęła czytać "Skandali" od końca. "Prawdziwy skandal" kupił mnie duszą i ciałem a Linden ma we mnie gorącego fana. "50 twarzy grzechu" ma klasę, styl i charakter. To ten rodzaj romansu, który w ciemno można polecić komuś szukającemu fajnie napisanej książki o miłości. W porównaniu z "Prawdziwym skandalem" "50 twarzy grzechu" jest odczuwalnie... inne. Są jak dzień i noc, gdzie "Twarze grzechu" to humorystyczna, lekka, wdzięczna historyjka z przytupem, ikrą i biglem. W tym miejscu winszuję Linden talentu do budowania napięcia. Okropnie lękałam się o matkę Joan i gorąco życzyłam sobie, by to, co autorka insynuuje a ja mogłam się domyślać - nie okazało się prawdą. George to za porządny chłop, by tracić żonę w tak bolesnych okolicznościach. Jak widać, książka potrafi zaangażować emocjonalnie. ;)
Joan i Tristan to inna bajka. Czekałam na jakieś wielkie bum! - i doczekałam się. I znowu punkt dla Linden, bo że dwoje rozsądnych, myślących ludzi pozwoliło sobie na tak daleko posuniętą lekkomyślność, by nie powiedzieć: piramidalną głupotę... Ale jak rzekł był mędrzec: Pierwsze westchnienie miłości, jest ostatnim westchnieniem rozsądku".
Co nie zmienia faktu, że dzięki temu "50 twarzy grzechu" zyskało jakże sympatyczny finał. Jak z początku się nań boczyłam, tak w miarę lektury co raz tru...