Nie zaiskrzyło, co nie oznacza, że jest to zła opowieść, bo jeśli chodzi o klimat, Ameryka u schyłku XIX wieku, przedstawiona została bardzo wiarygodnie. Zarówno pod względem architektury jak i obrazu grup o różnym statusie społecznych. Wytworne spotkania, podczas których dżentelmeni przy szklaneczce Whiskey rozprawiają o polityce i najnowszych powieściach, by za chwilę, przenieść się do dzielnicy portowej, w celu nabycia nielegalnych używek od miejscowych oprychów. To wszystko czuć, i można zatracić się w tym klimacie, co tylko podkreśla kunszt pisarski Dana Simmonsa.
Nie zgraliśmy się względem tempa tej historii, która jak sinusoida, to porywa, to usypia. Tworzy się w pewnym stopniu zasada, w której, gdy na scenie pojawia się sam Sherlock Holmes, akcja zaczyna gęstnieć, tworzą się intrygi i kłębią zagadki. Świetnie to gra, bo to często rozmowy, które, z pozoru nieistotne, za chwilę wyciągają na światło dzienne kluczowe dla sprawy fakty. Niestety, nie trwa to długo, bo za moment przeskakujemy do innych bohaterów, ich retrospekcji, co zdecydowanie potrafi wybić z rytmu. Gdyby tę historię przenieść na duży ekran, byłaby idealnym dodatkiem podczas rodzinnego obiadu, bądź spotkania ze znajomymi.