Lektura kolejnych opowiadań Szymona Majcherowicza nie należy do łatwych. Pełno w nich bowiem obrzydliwości oraz traum. Jest przemoc, gwałt i ciągłe poczucie zagrożenia. Ludzie krzywdzą się nawzajem i fałszywie oskarżają. To oblepia czytelnika, spowalnia jego ruchy i utrudnia oddychanie. Pomiędzy kolejnymi tekstami (a w zbiorze znajdziemy ich zaledwie cztery, choć są one dobrze rozbudowane i obszerne) musiałam przystanąć i sięgnąć po inną książkę, by nie utonąć w brzydocie świata kreowanego przez autora. W swoim życiu spotkałam mało fikcji, która tak na mnie podziałała. Bo tutaj nawet nie chodzi o to, że Szymon opisuje coś szczególnie obrzydliwego (choć i tak bywa), a bardziej o to, w jaki sposób to robi. Jak zgrabnie dobiera słowa i jak ładnie brzmią jego zdania. Całkowicie wciągnął mnie w swoje opowieści i potrzebowałam co jakiś czas przypomnienia, że otaczająca mnie rzeczywistość ma więcej kolorów niż czernie tego zbioru. Że szczęście wciąż jest wokół mnie.
Czegoś mi zabrakło do tego, bym dla tego wydania weird fiction przepadła, ale brak ten jest praktycznie niezauważalny. Dopiero jakieś przedziwne uwieranie uświadomiło mi, że nie zapałałam do autora tak wielką miłością, na jaką niewątpliwie zasłużył. To oczywiście kwestia jedynie prywatnych preferencji i nieważne jak długo nad tym myślę, wciąż nie jestem pewna, co dokładnie moje serce próbuje mi przekazać. Czuję się jednak w obowiązku to zaznaczyć, ale jedynie w formie luźnej myśli, którą ani trochę nie powi...