Kiedyś przeczytałam ten tom na skanach. A wydanie JPF-u doprowadziło mnie do kilku przemyśleń.
Mianowicie, olejmy rozdziały i zatrzymajmy się na scenie, jak to Law poznał Doflamingo — bo to jest właśnie, uważam, w tym tomie najważniejsze — i od tego momentu jedźmy uważnie. Bo są tam istotnini bohaterowie, niby na pierwszy rzut oka super odmienni, a jednak równie skrzywdzeni. Przez kogo? Ano przez ludzi i ich postawy.
Kiedy wychodzi na jaw, na co Law choruje, Giolla (swoją drogą była z niej sexy babka) zachowuje się jak typowy człowiek — boi się, że to zakaźne i sieje panikę. I wtedy, o dziwo, zaimponował mi Dofi, który uciszył babsko i zakazał jej powielania plotek. Myślę, że nieznane i strach kierowały ludźmi, którzy wzbraniali się od pomocy chorym, a wręcz traktowali ich gorzej, niż trędowatych. Od razu przypomniała mi się historia z początków COVIDA, gdzie, chyba to jakiś kraj iberyjski był, przewoziła karetka chorych właśnie na tę pojebaną grypę w inne miejsce, a znaleźli się ludzie, którzy ten konwój zaatakowali (obrzucili kamieniami, złamasy). Dlaczego? No bo byli w karetce chorzy, zakaźnie chorzy, a 'dobrzy ludzie' nie chcieli zachorować... Jedyna ich wina to to, że byli chorzy. I tak samo w Białym Mieście — zachorowali, Rząd się wypiął, Władca też, a sąsiedzi chcieli ich rozstrzelać. Zamiast zbadać, ustalić przyczynę, poszukać lekarstwa, przyznać się do żerowania na ludziach... Tragedia.
I kolejna tragedia to sama historia Doflamingo. A...