To moje pierwsze literackie spotkanie z Elizabeth Strout i przypuszczamy, że nie ostatnie. "Olive Kitteridge" jest zbiorem kilkunastu migawek z życia miasteczka w stanie Maine. W tej niewielkiej społeczności rozgrywają się dramaty wielkie i małe, w których tytułowa Olive bierze udział, jako statystka, bądź główna bohaterka. Strout wnika w myśli postaci bardzo głęboko, pokazując psychologiczne konstrukcje targane emocjami, z reguły negatywnymi. Po lekturze czuję się trochę jak psychoterapeuta po całym dniu wsłuchiwania się w dolegliwości duszy swoich pacjentów. Ponieważ Olive nadaje ton całości, to jej postawa determinowała mój odbiór tekstu i jego wymowy. Autorka stworzyła z niej postać antypatyczną, zamkniętą i zimną. Przynajmniej tak została pokazana przez większość tekstu. Ostatecznie jednak Strout wniknęła w mocno skrywane przed światem warstwy Olive, a wtedy okazało się, że bohaterka walczyła ze sobą i światem o to samo, co każdy, może tylko nietypowymi narzędziami. Sprzeczne potrzeby ludzkie - strach przed odrzuceniem, poszukiwanie ciepła i spełnienia, bezradność w obliczu starości i samotności determinują zwyczajne postaci dramatu miasteczkowego.
Wszyscy w czterech ścianach odreagowują negatywne emocje nazbierane w przestrzeni wspólnej. Amerykańska literatura obfituje w takie publiczne rozliczenia eklektycznej społeczności napływowej, którą są Stany Zjednoczone, a która musi zmagać się z przejaskrawioną dumą narodową i niedorastającymi do tej wielkości słabymi, jak każda inna społeczność, obywatelami. U Strout soczewka ogniskuje się na rodzinnych relacjach i wieloletnich znajomościach sąsiedzkich podszytych zwyczajnymi namiętnościami. Nieco jednak zbyt dużo autorka przekazała fundamentalnych emocji, takich z najwyższej półki. Stąd uwierała mi wielość samobójczych śmierci i innych 'ostatecznych rozwiązań'. Trochę to kontrastowało z pięknie odmalowanymi portretami psychologicznymi, gdzie nudna codzienność bez nagłej śmierci, narkotyków i zdrad buduje realizm banalności naszego życia. A może takiego odczucia oczekiwała u czytelnika sama pisarka?
Każde opowiadanie to nieco inny kawałek ludzkich wzlotów i upadków. Niby wszyscy to znamy i doświadczamy. Jednak chyba potrzeba samemu przeżyć ładne kilka dekad, by docenić dylematy bohaterów i sprzeczność potrzeb człowieka. Nie jest łatwo pogodzić się z chorobami duszy i ciała, które nieuchronnie dotykają każdego. Nikt nie ma 'testowego' życia by w obliczu niespodziewanych przeciwności przećwiczyć własne reakcje; by zawsze i wszędzie zachować godność. W "Olive Kitteridge" chyba najcenniejsze jest właśnie to, że czytelnik musi przyjąć ten fakt do wiadomości.
Najbardziej zapamiętam dwa opowiadanie: "Apteka" i "Środki bezpieczeństwa". W obu tytułowa bohaterka jest kluczowym 'graczem' narracji. W pierwszym padają pytania o granice cierpliwości współmałżonka na wredność charakteru Olive, a w drugim ona sama zderza się z konsekwencjami własnych wcześniejszych wyborów i sposobów tworzenia relacji z synem. Nie jest jej łatwo, ale przecież chyba bardziej współczujemy jej najbliższym, których Olive tak niemiłosiernie doświadcza.
"Olive Kitteridge" formą ulotną i niedopowiedzianą zaskoczyła mnie bardzo pozytywnie. Podczas lektury dostajemy dużo miejsca na 'obudowanie' tekstu własnymi przemyśleniami, na dopowiadanie dalszych historii. Zasługą autorki jest też zachęta (przynajmniej tak to czuję) do zadawania sobie pytania: 'a co ja bym zrobił w tej sytuacji?'. Mimo, że przesadnie nie wniknąłem wprost w emocje bohaterów, to czułem się zmuszony do zastąpienia kolejnych niedoskonałych ludzkich konstrukcji sobą.
Polecam młodym by czytali z założeniem, że raczej w starszym wieku cześć opisanych problemów ich dotknie, nawet jeśli wydają im się teraz zbyt odległe czy nierealistyczne. Starsi czytelnicy dostają okazję do wejrzenia oczami innych w to, czego sami doświadczają, choć w różnym natężeniu czy w innej kolejności.
BARDZO DOBRE - 8/10