Książka bardzo wyspiarska, aczkolwiek historia z potencjałem i na początku zainteresowała mnie swoją tajemniczością. Oto pewien amerykański pisarz sztuk dramatycznych, Thomas Sheldon Garrett, staje się niewidocznym świadkiem rozmowy dwóch kobiet. Tak naprawdę nie widzi tych kobiet, słyszy tylko ich głosy, a co słyszy? Któż to może wiedzieć, co naprawdę usłyszał, co sobie zinterpretował po swojemu, a co od siebie dołożył. W każdym razie uznał, że mowa była o jakiejś planowanej zbrodni i nie może się pozbyć wrażenia, że koniecznie musi coś zrobić z tym fantem, jakoś tej potencjalnej zbrodni zapobiec, ale jak, kiedy tak naprawdę nie ma żadnych dowodów, a i przesłanki ledwie liche...
Pomysł jak widzicie, moim zdaniem, bardzo dobry, niestety "zabiła go" wyspiarskość. Te ich ciągłe "tak sir"; "nie sir"; "być może sir". Te angielskie nazwy wszystkich ulic, tej, na którą akurat jechali i tych, które po drodze mijali. Te nazwiska dokładnie, za każdym razem wspólnie z imieniem, postaci, które zupełnie nic nie wnosiły do powieści. Ta flegmatyczność i główkowanie, nawet tam, gdzie wszystko jest jasne jak na przysłowiowej dłoni.
Dzisiejsze kryminały są szybkie, ociekają krwią i wypruwanymi flakami i coraz wymyślniejszymi sposobami mordowania, uważam, że to spore "przegięcie". Ten kryminał "przegiął" w drugą stronę. Za mało akcji, a nawet jeśli jakaś była, to tak usypiająca, że aż strach. Dokończyłam tę książkę, tylko siłą woli, bo jednak byłam ciekawa, jak detektywo...