Czary i duchy nie pojawiają się tak po prostu. Nie ma ich na odludnych pustyniach ani nie ukazują się na środku Pacyfiku jakiejś rybie, która tam akurat przepływa. One potrzebują widowni. Wszystkie cuda potrzebują widowni. Takiej, która potrafi je docenić.
Carrolla cenię za kwiecisty język i nośność metafor. Ten facet mógłby układać listy zakupów i brzmiałyby niczym poezja.
Niemniej co książka, to motywy te same. Zmieniają się jedynie imiona, dekoracje i didaskalia. I podobnie tu. Mamy stałe punkty programu:
1. Wyobcowany bohater - rozrywany geniusz (w wielu historiach jest to reżyser/filmowiec, tu mamy wziętego architekta)
2. Bohater spotyka na swojej drodze nazistę. To żelazny punkt programu. Zawsze znajdzie się epizodyczna postać, która okaże się „hitlerowskim dupkiem”. To trauma czy żydowskie korzenie autora?
3. Bohater u Carrolla ma powodzenie u kobiet, a relacje łóżkowe są udane i pieprzne.
4. Bohater zalicza wycieczki w głąb swojej jaźni. W „Śpiąc w płomieniach” są to baśnie Braci Grimm, w „Muzeum” sny sprzed dekad.
5. Bohater odkrywa swoje schowane Id z asystą nieoczywistego szamana.
6. Szaman ma często dwóch wiernych giermków - bulteriera i świnię wietnamską
7. Zwierzaki te występują w parze („I w śpiąc w płomieniach” i tutaj. W obu książkach nieprzerwanie chrupią MMsy
(też się zastanawiam, dlaczego).
I taka jest z grubsza każda kolejna Carrollowa historia, za wyjątkiem cudnej „Krainy Chichów”.
...