Lubię obyczajówki z trudnymi tematami, a nie ma trudniejszego tematu niż powolna śmierć w rodzinie, która każdego kiedyś dotknie lub dotknęła. Dobra książka może wtedy pomóc oswoić temat, poruszyć, wzruszyć, przynieść pocieszenie, wyrwać z apatii, podnieść na duchu. A tu nic. Nie przejęłam się wcale problemem, z którym musiały się zmierzyć bohaterki - z odchodzeniem rodziców. Może dlatego, że bardzo irytowały mnie tytułowe Córki - Krowy, czyli dwie dorosłe pańcie w pretensjach i z wiecznymi pretensjami do wszystkich, a przede wszystkim do siebie nawzajem. O wszystko. Było mi wszystko jedno jak poradzą sobie z życiem, wzajemną szarpaniną i tym, co im los przyniesie.
Nie wiem czy to autorka tak niezajmująco poprowadziła fabułę, czy też stępiła się moja wrażliwość lub może miałam zbyt wysokie oczekiwania. Przecież tematy z innych obyczajówek potrafią tygodniami siedzieć mi z tyłu głowy, porusza mnie np. los patchorkowej rodziny z „Żon jednego męża”, czy toksyczne relacje między matką i córką w „Łyżeczce”, a te tematy są dużo lżejszego kalibru.
Książka ani smutna, ani ciepła, ani zabawna, poruszająca, czy skłaniająca do przemyśleń lub odkrywająca jakąś prawdę. Tylko „oczywista oczywistość": każdy ma swoje problemy, nawet skłócone ze sobą rodzeństwo w obliczu śmierci rodziców dojdzie ze sobą do porozumienia, odchodzenie bliskich to proces najsmutniejszy, a polska służba zdrowia działa wiadomo jak, choć zdarza się czasem przystojny doktorek. Co tu odkrywczego?
...