Książka niewątpliwie ważna i potrzebna, ale rozdmuchana do granic możliwości masą zbędnych informacji (od opisów tego kto jak się ubiera po szczegółowe przedstawianie topografii miast i szczegółów architektonicznych) i przesiąknięta miłością własną autora.
Ważna, bo nie wszyscy zdają sobie sprawę jak wielką władzą dysponują dzisiaj media społecznościowe, jak mogą gwizdać sobie na prawo, które nie nadąża za rozwojem technologicznym i jak łatwo przy ich pomocy osiągnąć polityczny sukces - część merytoryczna celna, w punkt i bardzo wartościowa.
Jest jednak druga strona medalu. Ta książka to również rodzaj pamiętnika i manifestu politycznego autora i tutaj doznałem chyba największego dysonansu poznawczego w życiu. Wylie przedstawia siebie jako człowieka otwartego, o liberalnych poglądach, któremu na sercu leży dobro świata, co jednak nie przeszkadzało mu brać udział w projekcie, którego założeniem było śledzenie w sieci wszystkich (!) mieszkańców Trynidadu i Tobago (to znaczy pisze, że źle się z tym czuł, ale co z tego skoro jego złe samopoczucie nie zmotywowało go do zmiany pracy?). W tych wszystkich przypadkach, kiedy Cambridge Analityca zrobiła coś moralnie nagannego pisał o firmie per "oni", natomiast o badania, z których był ewidentnie dumny pisał, że "my coś zrobiliśmy".
Według mnie, niezależnie na jakiego demaskatora czy "sygnalistę" Wylie teraz pozuje, powinien razem ze swoim szefem troglodytą gnić w więzieniu za to co zrobili, bo autor tej książki nie był tej firmie pionkiem, a dyrektorem, a tłumaczenia, że "chciał uczynić świat lepszym" historia słyszała nie raz, zazwyczaj z ust szaleńców albo dyktatorów.