Uwielbiam kryminały i sensacje. Są moim krwioobiegiem i choć ostatnio zapragnęłam rozszerzyć swoje czytelnicze fascynacje, to jednak zawsze do kryminałów wracam. Kryminałów i sensacji. Tylko, że ostatnie trendy pisarskie (o ile ja w ogole mogę mowic o trendach), skupiają sie na tych aspektach kryminalnego życia, które mnie nie kręcą, po prostu. Najczęściej zatem moja opinia brzmi "OK, da się czytać, no niezłe"
jakiś czas temu na półce bibliotecznej natknęłam się na nazwisko Michael koryta - zapamiętałam, bo taki mało amerykański zlepek. I na tym by się skończylo, gdyby nie to, że wczoraj rozszalała się burza, moje psy zaczęły wyć i niespokojnie chodzić, zatem na te pół godziny wzięłam pana Korytę - tak, żeby przeczekać, bo przecież mnie nie wciągnie. Bo nie ma prawa. Bo gdyby miało mnie wciągnąć, wciągnęło by już dawno - pisarz młody, współczesny, amerykański... no nie ma siły, na pewno mnie nie wciągnie...
I to właściwie byłoby na tyle z mojej intuicji. Bo wciągnęło mnie tak mocno, że dopiero przed chwilą odłożyłam.
Przetrwajcie początek, bo jest smętnawy (nie nudny, a właśnie taki smętnawy). Potem... akcja zaskakuje z każdą stroną. Ale nie jest to "nieprawdopodobnie nieprawdopodobne", jak większośc dzisiejszych, wzorujących się chyba na filmach z Bondem.
Kapitalny kryminał sensacyjny, z akcją, układami, bardzo wyrazistymi postaciami (nie ma ani jednej mamei bez charakteru). I widać w niej autentyczny talent autora (co się pierońsko rzadko ostatnio trafi...