Obrona stężała. Gwardziści sprawnie sformowali najeżony bagnetami czworobok. Gruchnęły regularne salwy. Wkrótce uderzyła w nich szarża dragonów Lobkowitza. Czworobok nawet nie drgnął, natomiast przed i po jego bokach pozostała skłębiona masa jeźdźców i koni. Zabici przemieszali się z rannymi, oszalałe z bólu zwierzęta, zlane pianą i posoką, próbowały wybiec z tego kręgu śmierci. Lobkowitz jednak nie rezygnował. Po uporządkowaniu swego przetrzebionego oddziału ponowił atak. Znów bez skutku. W obliczu rozpędzonych koni i wzniesionych ponad ich głowami szabel gwardziści zachowali zimną krew i nie ugięli się. Ich szeregi, zbite ciasno w romb pośród szarżującej kawalerii, przypominały samotną skałę zalewaną falami wzburzonego morza.