Niepozorna książeczka, od której datuje się moja słabość do romansów.
Co więcej - wszystkim kolejnym narzuciła pewien poziom, który niewielu udaje się przeskoczyć. Podoba mi się tu wszystko: Klimat wiktoriańskich romansów, styl nawiązujący manierą do Jane Austen, dialogi gdy jest to absolutnie niezbędne. Po prostu: Sam smak. To także pierwsza książka typu romans, w której oszczędzono mi scen erotycznych. Bogowie! Romans bez "momentów"? Tak! Na palcach ręki cieśli można policzyć, ile takich jest. Tym bardziej dałam się uwieść. Początek jest dość, hmm... naiwny? Ot, pozostawiana sama sobie pastorówna daje się otumanić i tak jakby porwać handlarzom żywym towarem. Z opresji ratuje ją par Anglii, nieopatrznie ogłaszając, że związana i zakneblowana panna w niekompletnej odzieży jest jego żoną. Niestety, wygłasza tę deklarację w Szkocji i tym sposobem zatwardziały kawaler własnoręcznie nakłada na siebie małżeńską pętlę i sam się na niej wiesza. W tym miejscu umiarkowanie ciekawy romansik zaczyna nabiera rumieńców. Ada wywraca poukładane życie swojego wybawcy praktycznie natychmiast. Nie jest spolegliwą kukiełką z socjety, która tylko ładnie wygląda. Pastorówna, istota na wskroś uczciwa i prostolinijna, jak na ówczesne standardy odebrała wychowanie mocno niekonwencjonalne. Posiada osobowość, charakter i zdecydowane poglądy. Maplethorpe - modelowy wzór dżentelmena i arystokraty - nie ma z nią łatwego życia. Bywało, że społecznicowe zapędy Ady irytowały mnie niewymownie. Ale s...