Kiedy zaczynałam przygodę z Bridgertonami, zaczęłam ją trochę przewrotnie – bo od serialu. A z reguły jednak jestem wierna książkom, więc musiałam koniecznie nadrobić. No i wtedy akurat Bridgertonów przejęło wydawnictwo zysk i ubrało serię w piękną szatę graficzną, która do mnie osobiście przemawia. I choć to tylko romanse historyczne, to ma się ochotę krzyknąć – ALE ZA TO JAKIEEEEE?!!! Bo gatunek raczej jest tu sprawą drugorzędną, gdyż mnie te powieści urzekają poczuciem humoru, sarkazmem i stylem autorki. I choć każda z historii wydaje się banalna, to fajerwerki są!
Najmłodsza z sióstr bierze tym razem fabułę w swoje ręce. Hiacynta, ma charakterek, którego nie sposób nie zauważyć. Myślałam, że po Eloise już nic mnie nie zaskoczy, a tymczasem Julia Quinn zesłała nam Hiacyntę – upartą, wygadaną i prostolinijną młodą damę, a właściwie prawie starą pannę, która sieje postrach wśród kawalerów londyńskiej arystokracji. Dlaczego się jej boją? Bo jest inteligentna i zwyczajnie przerasta rozumem swoich kandydatów. Dlatego też jej najstarszy brat, gdy dostaje prośbę o jej rękę, postanawia jeszcze dorzucić coś od siebie do posagu – tak się cieszy!
Hiacyncie, jak i pozostałemu rodzeństwu, trafiła się prawdziwa miłość. Jej kawaler, choć niezbyt majętny, z lekko szemraną przeszłością, (ale za to jaki obeznany w stosunkach damsko-męskich) jest uwielbiany przez najwredniejszą z Lady na salonach – Lady Danbury, gdyż jest jej wnuczkiem. I ta nie najmłodsza, siejąca postrach matrona, z całego serca kibicuje tej dwójce, bo kocha oboje miłością najszczerszą. Jednakże Gareth nie jest do końca przekonany, do ożenku, ale z drugiej strony coś go do Bridgertonówny ciągnie. No i ten jej upór w dążeniu do celu, odwaga i …. Lekkomyślność – dają mu się we znaki. Ktoś przecież musi jej dopilnować, zanim wpadnie w kłopoty!