Chylę czoła przed niewątpliwą erudycją autora i pięknym językiem, którym operuje, ale nie jest to książka mojego życia.
Pomijam nierzeczywistą dla mnie postać głównego bohatera - maturzysty - humanisty o takim intelekcie i wiedzy, która nie współgra z jego młodym wiekiem oraz siermiężnymi czasami, w których żył. Dziwny to był młody człowiek, taki stary-malutki. O wiedzy i umiejętnościach dojrzałego i ponadprzeciętnego humanisty upajającego się artystyczną spuścizną ludzkości. Za to z emocjami i postępowaniem dzieciaka. Ale to prawo autora tak wykreować postać. Moje zaś prawo w nią uwierzyć lub nie. Dla mnie to postać imponująca, ale niewiarygodna. Literacka SF.
Mniejsza o prościuchną i ubożuchną fabułę, wszak nie o nią głównie tu chodzi. Zakochał się młodziutki chłopak w swojej nauczycielce, kobiecie pięknej, dojrzałej, niedostępnej, w kolorowym motylu, jakim była i próbuję ją uwieść. Ot, tyle. W tle siermiężna Polska i nieprzyjazne dla inteligencji czasy.
Ale nie mogę bezkrytycznie oddać duszy książce, w której tak bardzo roi się od cytatów z dzieł, których nie czytałam, filozoficznych dywagacji i artystycznych odniesień, że czytając mam poczucie, iż za wysokie progi na moje biedne nogi (o, przepraszam, na moją głowę). Dla mnie tymi nie kończącymi się fajerwerkami erudycji bohatera (i autora) można by obdzielić kilka książek adresowanych do znawców literatury, koneserów, polonistów. Lubię rozumieć o czym czytam, a nie potrafiłam odnaleźć się w intelektualnej grze, którą z czytelnikiem podjął autor, za dużo dobrego dla mnie było: artystycznych skojarzeń, kontekstów, znaczeń. Przeintelektualizowane dla mojej głowy i tyle. Cykl esejów na temat literatury, muzyki, malarstwa, teatru, kina, filozofii sprytnie połączony w jedną całość fabułą książki.
Zgadzam się ze sformułowaniem, że „Madame” to nie jest zwykła powieść, ale rozrywka intelektualna, rozumiem bezkrytycznie zachwyconych i zazdroszczę im erudycji i oczytania ( nie piszę tego z przekąsem), że potrafili się rozkoszować lekturą. Najgorsze jest jednak to, że pogorszyła mi się bardzo moja czytelnicza samoocena.
Mimo to przeczytałam z przyjemnością, choć bez uniesienia. Dużymi fragmentami byłam oczarowana, jak na przykład wystawą Picassa, seansem filmowym, czy sceną opatrywania skaleczonej ręki. Doceniłam wysublimowany styl, zachwycający język, piękne słowa, które pięknie płyną i płyną… Tyle że nie samym językiem powieści stoją. A teraz pędzę studiować Racine’a, Dantego, Schoppenhauera i wielu innych. Zostanę polihistorem, ha! Wiecie kto to taki?
PS. Bardzo się cieszę, że nie chodzę już do szkoły średniej, taka lektura obowiązkowa w wieku nastu lat nie wróżyłaby mi na czytelniczą przyszłość niczego dobrego.