„Little Lies” jest książką pełną sprzeczności, i takie też uczucia wywołuje w czytelniku. W jednym rozdziale pęka serce któregoś bohatera, przy tym i nasze, bo autorka zdołała swietnie oddać emocje towarzyszące wykreowanym postaciom. Zaraz po tym nadchodzi skrajna irytacja, bo główna bohaterka będąca szarą myszką straumatyzowaną przez dzieciństwo robi coś absurdalnego dla osoby takiej jak ona.
Lubię książki takie jak ta, gdzie występuje jakaś grupa znajomych (w tym wypadku dzieci przyjaciół). Dzieje się wiele, czasem nawet aż za dużo, przy czym czytelnikowi dane jest poznać poboczne postacie w nadziei, że i one dostaną swoją historię.
Helena Hunting w „Little Lies” pokazała, jak niebezpieczne jest uwarunkowanie swojego bezpieczeństwa i radości od drugiej osoby. Idealnie zobrazowała fakt, iż nie możemy zaznać tego wszystkiego dopóki nie poczujemy się dobrze sami ze sobą, nie przepracujemy traum, lęków, osobistych potworów. Relacja łącząca w dzieciństwie Lavender i Kodiaka była piękna, ale i bardzo destrukcyjna, niezrozumiała dla dorosłych odpowiedzialnych za dwoje dzieci. Gdy ci dorośli między nimi nie było szarości, była tylko czerń i biel: miłość lub nienawiść. Zastanawiałam się, co by było, gdyby tej dwójki nie rozdzielono, jakby mogły potoczyć się ich losy, życia.
Kończąc lekturę „Little Lies” w mojej głowie panuje chaos. Z jednaj strony całość podobała mi się, wzbudziła skrajne emocje; z drugiej poziom irytacji w niektórych momentach był naprawdę wysoki. Myśle, ze ta książka będzie miała po prostu swoich przeciwników i zwolenników, ja zaliczam się do drugiej grupy, ponieważ pozytywne odczucia zdecydowanie przeważyły nad negatywnymi. A i chwilami czułam wzruszenie.