Zachęcona „Christine” sięgnęłam po kolejną książkę Kinga licząc, że znów zachwycę się tak jak wtedy, za pierwszym razem. Oczywiście, tak się stało, tylko moim skromnym zdaniem, do tej książki powinien być dołączony kupon na darmową terapię u psychiatry czy psychologa… Ale od początku. Jednym z głównych bohaterów jest Clay Ridell (czy tylko ja widzę podobieństwo do nazwiska Voldemorta? :D ), młody rysownik. Wraz z postępem akcji, do Claya dołączają inni, Ci, którym udało się umknąć złej mocy przesyłanej przez telefony komórkowe. Tak więc był on (Clay), młoda, piętnastoletnia dziewczyna o imieniu Alice oraz mężczyzna, którego imię wyparowało mi chwilowo z głowy. O, mam, Tom. Tak, to był Tom… Zła sytuacja, niebezpieczeństwo czyhające na nich z każdej strony zmusiło ich do tego, by pogłębić swoje więzi. W ciągu jednego dnia z osób, które w ogóle się nie znały, których życia kompletnie różniły stali się bliskimi sobie osobami. Bo przecież w grupie łatwiej, prawda? Ale o co chodzi? Jak sam tytuł mówi, mamy do czynienia z komórkami, które w oczach bohaterów są czymś totalnie niebezpiecznym. Gdy ktoś przyłożył ją do ucha, tracił zmysły. Zaczynał zachowywać się jak zwierzak, a momentami jeszcze gorzej. Odgryzanie uszu, wgryzanie się w szyje, zwisające policzki „przyszyte” do brody. Istny obraz koszmaru. Świat się kończy. Może to ta apokalipsa, która zapowiadana jest na grudzień 2012? A może tytuł powinien brzmieć „Noc trupów”? Bo kiedy jest noc, potwory śpią, a ludzie mogą żyć. Dzień zamienia się z nocą. Ludzie zmieniają tryb swojego życia. Ze strachu. No ja mówię, że potrzebuję psychologa. Właściwie, jak przeczytałam Rodzicielce krwisty fragment, sama ze smutkiem oznajmiła, że chyba mnie do psychiatry trza wziąć… Nadal jestem w szoku. Pozytywnym.