Ostatnio zbyt łatwo się rozczulam, a z Tajfunami to już zupełnie i słowa złego nie mogę nigdy powiedzieć (i nie powiem) o ich książkach. Jak się jeszcze bardziej roztkliwię, to zaraz zaczną tu padać słowa czyste, rzęsiste, na życie Poppo sielskie, anielskie. Ale co robić, kiedy to godzinami mógłbym czytać, jak Hatoko przygotowuje sobie herbatę albo kaligrafuje. I niech ktoś spróbuje mi tego zabronić.
Cała powieść jest jak japońska sztuka kaligrafii i epistolografii – wyrazista, powolna (choć wymagająca) i esencjonalna. Swe piękno ukazuje dopiero na sam koniec. Objawia całą prawdę o sobie i rozkwita jak kamelia (no dobrze, nieco z tą kamelią przesadziłem, ale co zrobić, jak serce me chwyciła?).
Niby nic wielkiego – Poppo samotnie prowadzi tytułowy sklep papierniczy i zajmuje się nietypowymi (jak na nasze standardy) zleceniami – pisuje listy na zadane jej przez klientów tematy. Staje się przez to powiernicą ich tajemnic, rozjemczynią, nauczycielką i mediatorką. Samo już poznawanie, jak dobiera papier, atramentowy kolor, barwę czy kształt koperty, po wybór znaczka (ile znaczeń nieść może taki malutki rysunek!) było dla mnie doświadczeniem na poły mistycznym. A nie wspomniałem przecież jeszcze o treści listu, który Poppo drobiazgowo konstruuje najpierw w myślach, składa niczym wiersz, a później dopiero przystępuje do przeniesienia go na papier.
Mnogość ukrytych znaczeń i światów mi nieznanych była porażająca.
Prawdziwy teatr czułości i delikatności. Nie...