Czasem są takie książki, które bardzo chcę przeczytać i jak już to się stanie, to żałuję, że kiedykolwiek wzięłam ją do ręki. I bynajmniej nie z powodu, że były złe – no może „złe” pod innym względem, bo zło czai się na kartach. Tak mam właśnie z „Jedynym dzieckiem” Jacka Ketchuma – jednocześnie żałuję, że ją przeczytałam, a z drugiej strony to jest bardzo dobry thriller. Kilka lat temu przeczytałam jedną książkę autora, jak dobrze pamiętam, to było „Poza sezonem” i zapomniałam, jakie okropne i straszne wrażenie na mnie zrobiła. Dopiero w trakcie czytania Jedynego dziecka przypomniałam sobie, dlaczego nie zabrałam się za kolejne jego książki.
Ta lektura nie jest przyjemna, nie jest łatwa, lekka, ani na jedno posiedzenie. Czytałam w swoim życiu już kilka książek, w których poruszany jest temat m*lestowania, g*ałtu, p*dofilii, ale nawet w książkach Piotra Kościelnego nie było to chyba aż tak drastyczne, jak w przypadku Jacka Ketchuma. Najczęściej na końcu powieści oddycham z ulgą, że to tylko powieść, fikcja, ale i tutaj autor mnie zaskoczył posłowiem, że cała historia była inspirowana prawdziwą historią, co tylko udowadnia, że wymiar sprawiedliwości w USA jest po prostu patologiczny.
Wracając jednak do samej książki – Jedyne dziecko, to historia Lydii, Arthura i ich syna Roberta. Lydia po pierwszym nieudanym małżeństwie związała się z czarującym Arthurem, przy którym do czasu, czuła się kochana, bezpieczna i pewna. Natomiast sam Arthur od początku miał plan – czekał aż będzie mógł ukarać Lydię za cokolwiek. W momencie, gdy pojawia się dziecko, Lydia nie może martwić się już tylko o siebie, ale przede wszystkim o ośmioletniego Roberta.
Lwia część Jedynego dziecka to rozprawa sądowa, która jest najbardziej frustrującą częścią książki. Tutaj właśnie przedstawiony jest patologiczny system i wymiar sprawiedliwości, w którym tylko w teorii dbano o dobro dziecka, a tak naprawdę, to pokaz, kto ma „większego” prawnika.
Nie wiem, dlaczego łudziłam się, że zakończenie mnie jakoś ukoi czy da choć odrobinę satysfakcji. Bo tak nie było, sfrustrowało mnie jeszcze bardziej, że z oburzeniem wyłączyłam czytnik (nie rzucałam nim, bo jednak szkoda byłoby uszkodzić, choć kusiło, oj kusiło!). Ciężko mi powiedzieć, czy polecam tę książkę, bo ona nie jest dla każdego, na pewno nie dla kogoś o słabych nerwach, nie jest dla kogoś bardzo wrażliwego na krzywdę innych. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że zapewne przeczytam kolejną książkę autora za jakiś czas (za rok albo dziesięć), bo pomimo tej frustracji, to sama książka w sobie jest naprawdę dobra. Mocna. Jest to thriller psychologiczny z prawdziwego zdarzenia, który zostawia piętno na duszy.