O artystach można wiele powiedzieć, a o ile więcej ów artysta może powiedzieć o sobie (i nie tylko).
Wystarczy tylko trafić na takiego ze skłonnością do zwierzeń.
W „Homo artist” mamy do czynienia właśnie z kimś takim i dzięki temu możemy poznać świat z nietypowej perspektywy.
Co prawda (przynajmniej według mnie) jest ona bardziej realistyczna do tych ogólnie promowanych, ale… każdy powinien wyrobić swoje własne zdanie.
Swoje przemyślenia autor przekazuje Czytelnikowi w prosty sposób, przez co… skłania do zastanowienia się nad własnym zdaniem na dany temat. Co bynajmniej nie jest równoznaczne z koniecznością zmiany własnych poglądów.
A wszystko, jak w każdej (mitologicznej) rzeczywistości zaczyna się od boga-ojca i bogini-matki. Język tego rozdziału (o ile mogę tu sobie pozwolić na autopromocję)uparcie kojarzy mi się z tym jak „moja” Asia w drugim tomie „Kronik Lenny’ego” opowiadała mit o stworzeniu świata.
Oczywiście każdy ma prawo do własnych skojarzeń, ale te wyrabia się w trakcie lektury albo już po jej zakończeniu. Do czego Was wszystkich gorąco zachęcam.
Wystarczy naprawdę niewiele czasu, by pochłonąć całą książkę (godzinna podróż jako pasażer 😉 ), a analizować treść można zawsze i wszędzie. Wliczając w to również dyskusje z innymi ludźmi.
Tym razem bez pytań. Te pojawią się same gdy zaczniecie czytać…
Za książkę do recenzji dziękuję autorowi.