Lubię pióro Iwony. Mam wrażenie, że ta ma słabość do raczej obszernych ksiazek, bo 500 stronnicowa powieść do najcieńszych nie należy, jednak jej zdania czyta się naprawdę przyjemnie.
Tym razem autorka postanowiła zabrać nas w malownicze Alpy pokryte warstwą śniegu. Już sam ten fakt skradł moje serce, im dalej w książkę było tylko lepiej. Iwona nie bała się, tylko bez skrupułów obdzierała z perfekcji bohaterów. Heidi naznaczyła znamieniem, a Gabriela po prostu wykreowała na gbura. Ale czy napewno? Czy nie wydanie się to zbyt oczywiste?
Musze przyznać, że z początku miałam trochę mentlik w głowie. Pare faktów nie trzymało mi się kupy, i tylko czekałam na ten magiczny moment, w którym autorka odkryje więcej kart i totalnie się nie zawiodłam.
Troszkę liczyłam na to, ze „Heart of ice” będzie miała klimat mojego ukochanego „Weterana” jednak oczekiwania rozjechały się z rzeczywistością. Owszem, te dwie powieści maja pewne elementy wspólne: utrata rodziców przez głównych męskich bohaterów, ich odosobnienie, samotne mieszkanie, ukrywanie prawdziwego siebie przed mieszkańcami misteczek, ale są to całkiem odrębne historie. Z jednej strony poczułam delikatne ukłucie żalu, ale z drugiej cieszę się, ze finalnie te historie okazałby się być kompletnie inne.
Na uwagę zasługują także drugoplanowe postacie, w szczególności lokaj Hartmana. Myśle, ze niejednej czytelniczce skradnie serce (nie jako książkowy mąż, bardziej jakoś świetnie wykreowana postać),a motyw jego miłości sprawił, ze człowiek z całych sił chce walczyć o swoje szczęśliwe zakończenie.
„Heart of ice” niesie bardzo ważne przesłanie, by nie oceniać po pozorach.