Bardzo lubię kiedy książka mnie zaskakuje i kiedy wymyka się prostym podsumowaniom i definicjom. W przypadku "Elegii dla bidoków" duża część tego zaskoczenia wynika z faktu, że nie jest ona pozycją o amerykańskiej polityce, o czym czytamy w pierwszym zdaniu opisu okładkowego. Nie jest to też ani reportaż, ani autobiografia, ani długi esej. Autor nakreślił studium przypadku - życie chłopaka wychowywanego w dość typowej biednej rodzinie w górzystych rejonach Apallachów, który 'wyszedł na ludzi' i to w wielkim stylu. W rodzinie w zasadzie patologicznej, bez ojca, za to z ciągle zmieniającymi się 'narzeczonymi' matki, nałogami, przemocą, długami, której jedynymi filarami byli dziadkowie J.D. Vance'a, a zwłaszcza jego babcia.
Wspomnienia o dorastaniu wymieszane były z obserwacjami grupy społecznej, w której dorastał autor. Dostajemy garść informacji o białej biedocie - o przeważającym modelu rodziny, o wartościach, które cenią, o preferencjach politycznych i zabitych ambicjach. Autor pisze z wielkim współ-czuciem i zrozumieniem, ale jednocześnie nie kupuje wykrętów i wymówek, którymi tłumaczą swój nieciekawy los znajomi. Książka jest bardzo szczera, intymna wręcz, czuć w niej miłość do swojej małej ojczyzny.
Czym mnie ujął J.D. Vance? Szczerością w wiwisekcji swojego trudnego dzieciństwa. Nie ukrywał nałogu matki i emocjonalnej huśtawki, jaką fundowała mu matka. Pisał jak trudno kochać taką osobę, ile żalu, pretensji, nadziei i rozczarowania czuł przez lata. Książka jest też w dużym stopniu podziękowaniem i hołdem złożonym babci. To ona sprawiła, że autor nie poszedł typową ścieżką prowadzącą ku bezrobociu, narkomanii i beznadziei. Zapewniła stabilizację konieczną, żeby młody człowiek miał siłę uczyć się, zapewniła tak podstawowe rzeczy jak regularne posiłki i uwagę. Straszne było dla mnie czytanie, czego dzieci z takich rodzin są pozbawione – oczywistości, o których nawet nie myślimy.
Nic w tej książce nie jest czarno-białe, w wielu momentach byłam zdziwiona, że można na zjawiska społeczne patrzeć inaczej niż ja to robię (niby nic dziwnego, ale rzadko jestem skonfrontowana z odmiennymi poglądami), zupełnie inaczej je interpretować. To bardzo odświeżające uczucie.
J.D. Vance pisze o jeszcze jednej fascynującej rzeczy – dyskomforcie, jaki odczuwa wyrwawszy się ze swojej klasy społecznej, trochę jakby ją zdradził odnosząc sukces. Ta mieszanina wstydu i dumy, niezręczności, kiedy wraca się w rodzinne strony. Część mojej rodziny to tacy bidocy (hillbillies), prostacy, kłótliwi, hałaśliwi, pamiętliwi. Z drugiej strony to ludzie, którzy się wspierają w trudnych chwilach i trzymają razem. Dokładnie jak u autora.
Mogłabym długo pisać o „Elegii dla bidoków”, okazała się lekturą bogatszą w treści, wielowymiarową, skłaniającą do przyjrzenia się historii własnej rodziny i moim przekonaniom. Warto ją przeczytać nie szukając diagnoz politycznych i analiz społecznych, za to przyglądając się z życzliwością bidokom i autorowi.
PS. Podobno tłumaczenie książki jest świetne. Nie potrafię tego stwierdzić, ale polecam wersję audio czytaną przez J.D. Vance’a, moja sympatia do niego wzrosła jeszcze bardziej.