Tomik Edy Ostrowskiej „Edessy” prezentuje nowy gatunek poetycki, czerpiący nazwę od imienia jego twórczyni. Edessa to „misterny i misteryjny krótki utwór alegoryczny cztero- bądź trzywersowy, po jednym wyrazie w wersie”, tematykę wywodzący z duchowości chrześcijańskiej, ale pozostający na pograniczu purenonsensu. Bo jednocześnie 215 edess (niektóre dedykowane wskazanym z imienia i nazwiska adresatom) to, jak głoszą podtytuł oraz wprowadzenie, poemat sowizdrzalski. Mianem literatury sowizdrzalskiej określano tworzone przez wędrownych rybałtów i minstreli satyry plebejskie, trochę absurdalne, trochę rubaszne, a nawet momentami obsceniczne. Do kontekstu ulicznego, na poły cyrkowego widowiska odwołuje się autorka, pisząc o „swoistej formie scenicznej” sugerowanej przez taki gatunek. Współczesne „edessy” Edy – pisze Elżbieta Binswanger-Stefańska – są dalekim echem tych spektakli wzbogaconym o grę słowną, od odbiorcy dzisiejszego, przyzwyczajonego do pisania i odbierania skrótowych SMS-ów jednak wymagającą wysiłku. To purnonsens spleciony z dawną mistyką, żarcik i misterium, trudno się nie uśmiechnąć, ale i zadumać trzeba, to jak z klaunem, w jednym oku łza, w drugim łobuzerstwo. […] Poetka wyznaje, że „jej poezja jest od Boga”. To powrót do najdawniejszych korzeni poezji, gdy słowa były zaklinaniem, zaklęciem, szamańską pieśnią skierowaną do sił nadprzyrodzonych, do bogów. Modlitwą do Boga.