Assine, Tepe i Abuana mkneli na koniach. Słonce było już tylko rabkiem zarzewia niziutko za trawami stepu. Po chwili znikło. Lecz z południowej strony wykwitło nowe światło. Malenkie jak gwiazda, która mruga tuż przy ziemi. Czasami było je widać wyraźniej, niekiedy gasło zupelnie. Assine gwizdnął i zawrocił konia. Robiło się coraz ciemniej, ziemia stawała się niewidoczna i chłód parował z traw. Od strony dalekiego ogniska doleciało rżenie konia. Chłopcy pognali mustangi. Teraz widzieli już wyraźnie słup ognia, czuli woń dymu. Na drugim brzegu rzeki, oddalonym o kilka rzutów oszczepem, płonęło także ognisko. Tepe podjechał do Assine i krzyknął: - Skończone!. Assine wzruszył ramionami. Nie odrzekł nic. Przecież był wodzem wyprawy i sam dobrze wiedział, co o tym myśleć.